Panie i panowie, oto wywiad, na który czekaliście! Dzisiaj w Saloniku gościmy dwie znane blogerki. Obie są autorkami fanfików do sagi J.K.Rowling i obie - możecie mi wierzyć - piszą świetnie! Czytaliście kiedyś opowiadanie, gdzie zamiast dobrze znanego z kanonu Hogwartu pojawia się polska szkoła magii? „Czwarte Insygnium” to blog dla wszystkich tych, którzy poszukują dużej dawki humoru, lekkiego stylu, wciągającej intrygi i jedynych w swoim rodzaju bohaterów. „Maska Śmierciożercy” to fanfik, w którym postacie kanoniczne żyją obok oryginalnych. Do tego mamy jeszcze doskonałą kreację psychologiczną zarówno głównych, jak i pobocznych bohaterów, mnogość sekretów i stopniowo narastające napięcie.
Jako stała czytelniczka - polecam!
A oto... As-t-modeusz (autorka Czwartego Insygnium) oraz Delta (autorka Maski Śmierciożercy)!
Wywiad ma dość oryginalną formę, ale mam nadzieję, że Wam się spodoba.
Za nowy szablon dziękuję Ryszardowi Rwie Serce. :) Jak Wam się podoba taki wystrój?
Nie przedłużając, zapraszam na wywiad. :)
Na początek, zapytam o Wasze… początki. Dlaczego zdecydowałyście się publikować swoje opowiadania w Internecie?
As-t-modeusz: Właściwie, to nie mam pojęcia, co mnie naszło na publikowanie swoich tworów. Pierwsze moje teksty pisałam do szuflady, a jakoś pod koniec podstawówki zaczęłam wrzucać je do internetu, z tym, że dosyć szybko rezygnowałam, bo nikt mnie nie czytał (ciekawe, dlaczego? :D). Z „Czwartym Insygnium” to było tak, że pamiętałam jeszcze, że moje poprzednie opowiadanie dosyć się podobało, więc pomyślałam, że może to też znajdzie jakiś fanów. Poza tym, ja jestem strasznie nieskromna i uwielbiam, gdy ktoś czyta moje wypociny i je chwali, więc w chwili obecnej chyba nie wyobrażam sobie pisania tylko dla siebie.
Delta: Szczerze mówiąc, nigdy nie potrafiłam pisać tylko dla siebie. Przez jakiś czas pokazywałam moje opowiadania jednej osobie, którą poznałam w sieci (w wyjątkowych przypadkach paru). Po prostu nie miałam odwagi opublikować tego tak dla wszystkich. Później wzięłam udział w pewnym konkursie - na złość polonistce, ale to inna historia - i tak jakby uwierzyłam w siebie. Nidda namówiła mnie, żebym zaczęła pisać i pokazywać moje wypociny innym ludziom i tak się skończyło. Choć muszę przyznać, że początkowo wyglądało to jak pisanie do szuflady. Pierwszy komentarz dostałam od As-t-modeusz…
A więc Wasze obecne opowiadania nie są pierwszymi, które piszecie. Czy zachowałyście gdzieś swoje poprzednie utwory?
As-t-modeusz: Rany, moje pierwsze opowiadanie było strasznie żenujące! Nie zachowało się do czasów współczesnych (pomimo zabiegów mojej mamy :P), ale dosyć dobrze pamiętam fabułę. Rzecz się kręciła wokół smoczycy Dragomiry, która była córką przywódcy stada. Ojciec pozbył się jej, gdy wieszczka przepowiedziała mu, że Dragomira pozbawi go władzy. Młodą smoczycą zaopiekowały się dwie elfki (dodam, że żadna z nich nie grzeszyła intelektem), ich człowieczy przyjaciel o włoskim imieniu i młodociany wilkołak Pluton. Opowiadanie rozrosło się do około dwudziestu stron A4, a potem jakoś straciłam chęci. Widocznie dotarło do mnie, że popełniłam błąd, w ogóle biorąc się za takie opowiadanie. Klasyczne fantasy przerosło ośmiolatkę i stworzyłam typowe ałtoreczkowate opcio.
Delta: Też pisałam opko o smokach kiedyś. Natchniona Eragonem stworzyłam opowieść o Mary Sue, która… nie pamiętam, chwileczkę. Było tam na pewno coś ze smokami, które zniewolone pracowały przy wydobyciu czegoś, była wielka ucieczka i jakaś biżuteria, która miała łączyć poszczególne elementy mojego opka. Plany miałam dosyć poważne, opowiadanie podzielone było na trzy części: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, a jedna trzecia zajęła mi około pięćdziesięciu stron. Na szczęście wtedy się znudziłam. Poza tym gdzieś w odmętach internetu są moje krótkie opka z końca podstawówki, które były bardzo głębokie i miały zachwycać. Najbardziej kojarzę to o wilkołakach, które wykorzystywano do polować na jednorożce. Wolę się do tych opek nie przyznawać, szczerze mówiąc. Później już trafiłam na analizy, następnie na artykuły dotyczące pisania, stwierdziłam, że kompletnie się do tego nie nadaję i przestałam publikować. Spory udział miało też w tym moje lenistwo i słomiany zapał. Mam na dysku sporo opowiadań i potterowskich fanfików zaczętych - takich na jedną, dwie strony - których później nie potrafiłam rozwinąć. Niestety te wcześniejsze przepadły przy okazji zmiany komputera. Co tam jeszcze? Od końca podstawówki do tamtego roku praktycznie prowadziłam różne PBF. Teoretycznie wartości literackiej to to nie miało, ale myślę, że sporo rzeczy się z nich nauczyłam i w „Masce”, mniej lub bardziej świadomie, teraz stosuję.
As-t-modeusz: O, zapomniałabym o kilku późniejszych tworach, już okołogimnazjalnych. Jakiś fanfik do Króla Szamanów, opowiadanie o zbłąkanym demonie Sarielu, dwuczęściowa przygodówka o cierpieniach młodego Ranulfa i nieszczęsny „Szkolny Klub Złoczyńców”. Wyłączając Ranulfa, wszystkie są możliwe do znalezienia w internetach.
Widzę, że byłyście dość kreatywne w dzieciństwie i macie spore doświadczenie w pisaniu własnych opowiadań. Obecnie obie piszecie fanfiki do tej samej sagi. Dlaczego akurat „Harry Potter”? Czy to z powodu podziwu wobec świetnie skonstruowanego świata, czy wręcz przeciwnie - uważacie, że powinno to wyglądać zupełnie inaczej?
As-t-modeusz: Uwielbiam świat stworzony przez Rowling - za to, że jest taki rozległy, barwny, żywy. I za to, że spróbowała okiełznać magię, wrzucić ją w cywilizowany świat. Z tym że im byłam starsza, tym więcej dziur logicznych dostrzegałam. Trudno jednak powiedzieć, czy polemizuję z autorką Harry’ego Pottera - z pewnością wykorzystałam kilka stworzonych przez nią chwytów, ale trochę je przekształciłam. Wielka Trójca u mnie jest z pewnością dużo bardziej niesamodzielna niż Harry, Ron i Hermiona. Łukowiec dużo bardziej przypomina szkoły, jakie sami znamy - biedni uczniowie muszą zakuwać masę niepotrzebnych rzeczy, nie każdy nauczyciel może ubiegać się o tytuł Pedagoga Roku, a szkolni koledzy potrafią co bardziej wrażliwych doprowadzić do nerwicy.
„Czwarte Insygnium” to takie wielkie gdybanie. Fabuła w pewien sposób łączy się z tym, co wymyśliła Rowling, ale akcja dzieje się w zupełnie innym miejscu, bohaterowie posiadają całkowicie odmienną od brytyjskiej mentalność. Powiedziałabym, że jeżeli z kimś się kłócę, to z autorami innych fan fiction. Denerwują mnie pewne schematy i na przekór wszystkiemu w swoim opowiadaniu staram się łamać utarte przez fandom wzorce. Na przykład w opowiadaniach na podstawie Harry’ego Pottera pełno jest bliźniaków będących w istocie klonami Freda i George’a, natomiast każdy, kto poznał Gustawa i Konrada nie ma wątpliwości, że nic wspólnego z rudzielcami nie mają. ;)
Delta: Właściwie to, że zaczęłam pisać ff potterowski niewiele miało z samym Potterem wspólnego. Lubię tę książkę, ale nie bardziej niż wiele innych, więc nie to było powodem. Po prostu podoba mi się to, co wokół niego się dzieje. Lubię oglądać fanarty, lubię czytać dyskusje o tej książce, wreszcie po prostu lubię fanfiki. Zaczęłam się tym interesować jakoś na początku gimnazjum. Nidda podesłała mi analizę „Pottera w krainie kwasów” i to był pierwszy moment, w którym w ogóle spotkałam się z ff. Brzmi dziwnie, ale naprawdę wcześniej żyłam na krawędzi internetu. Następnie odkryłam mirriel, później fanfiction.net. Przez długi okres wystarczało mi obserwowanie tej „społeczności” i nie czułam potrzeby ani pisania, ani komentowania czegokolwiek. Wtedy jednak w ogóle nie miałam ochoty publikować swoich tekstów w internecie. W końcu jednak stwierdziłam, że się odważę i pojawił się mały kłopot: tylko co? Właściwie wtedy „Maska” nie przyszła mi nawet do głowy. Zastanawiałam się nad autorskim opowiadaniem, planowałam fabułę i postacie, które zresztą nadal mam w głowie. Kiedy jednak przyszło co do czego, zacięłam się na pierwszym zdaniu. Przepisywałam je chyba z dziesięć razy, później męczyłam pierwszy akapit parę godzin, w końcu uznałam, że nie da rady. Boję się. A jeśli to nie będzie oryginalne? Ani dobre? Strach i już, nie napiszę… Wtedy przypomniałam sobie o starym planie, który się wykluł jeszcze w zimie, na opowiadanie o dziecku Snape’a. Takim, w którym miało być pełno schematów, pełno elementów, które się nadają do analiz, pełno jakichś dziwnych rzeczy… pomyślałam wtedy, że przy tym będę mogła się dobrze bawić. I w sumie miałam rację. „Maska” od początku jest pisana dla funu i przynajmniej pod tym względem się sprawdza. Pracując nad nią, czuję się trochę, jakbym prowadziła RPG dla postaci, które w niej występują. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego, ale nie narzekam.
As-t-modeusz: Z fan fiction w ogóle jest więcej zabawy! Zwłaszcza, gdy wykorzystuje się czyjeś postaci. Może to tylko ja, ale pisanie autorskich opowiadań nigdy nie było dla mnie rozrywką w czystym tego słowa znaczeniu (chyba że pisałam typową komedię), ale przy fanfikach, nawet tych, które w zamyśle miały być cokolwiek tragiczne, bawiłam się o niebo lepiej. W tego typu twórczości chyba po prostu łatwiej jest zachować dystans. Myślę, że dużo łatwiej jest też znieść krytykę fan fiction niż czegoś autorskiego. W tym drugim przypadku wnosi się do tekstu o wiele jednak serca i pracy.
Delta: Nie jestem pewna, czy to akurat o włożoną pracę chodzi - chyba pisanie ff zajmuje mi tyle samo czasu. Jednak jest jakby… inaczej. Pamiętam, że jak byłam dużo młodsza i nie wiedziałam, że można pisać teksty do tekstów (nikt mi nie powiedział, naprawdę), czasami przy czytaniu książek, które bardzo mi się podobały, wkładałam do nich własne postacie. W praktyce wyglądało to tak, że przerywałam czytanie, wstawałam i szłam myśleć. Ogólnie najlepiej myśli mi się, kiedy chodzę. Kręciłam się więc w kółko po pokoju, wymyślając, jaki wpływ na fabułę wywarłoby pojawienie się mojej Mary Sue. Te postaci zawsze były niezwykłe, zawsze wiedziały więcej niż bohaterowie i zawsze - ale to zawsze - musiały powiedzieć jak największą tajemnicę przy jak największej widowni, po to tylko, abym mogła wymyślać, jak świat książki się przez to zawali. I właściwie… bawiłam się przy tym chyba lepiej niż przy czytaniu, choć zazwyczaj krótko.
As-t-modeusz: Ujmę to tak - efektem ubocznym „Czwartego Insygnium” była masa notatek, spisów, ważnych dat. Do żadnego innego opowiadania nie zabrałam się tak profesjonalnie, ale dalej będę utrzymywać swoje zdanie, że mimo wszystko nie musiałam w nie wkładać tyle pracy, co przy autorskiej twórczości. Budowanie całego świata od podstaw jest wyczerpujące, zwłaszcza, gdy chce się ująć jak najwięcej dziedzin życia. Polityka, społeczeństwo, fauna i flora - czymże byłaby dobra powieść fantasy bez dziwacznych stworzeń o pokręconych nazwach, elfów, krasnoludów i jeszcze innych hominidów, zaplątanych w niezrozumiałe sojusze i zobowiązania? Przy pisaniu fan fiction mamy już pewne podstawy. Dla mnie jest zatem mniej pracochłonne (co nie znaczy, że łatwiejsze, bo jednak nadal można polec na wielu płaszczyznach).
A jeśli chodzi o ingerencje w czytane książki - też to robiłam, z tym, że ja jednak lepiej myślę na leżąco (widocznie kosztuje mnie to tyle energii, że nie mogę sobie pozwolić na chodzenie). Moi bohaterowie w magiczny sposób ratowali sytuację, oszczędzając oryginalnym postaciom masy bólu i cierpień.
Delta: U mnie na odwrót, postać nieoryginalna miała za zadanie sprowadzić jak najwięcej nieszczęść na wszystkie strony konfliktu. Chyba od małego lubiłam robić krzywdę bohaterom.
Jeśli chodzi o ilość włożonej pracy - nie będę mogła tego sprawdzić, dopóki nie napiszę czegoś o długości porównywalnej z „Maską”, bo obecnie nie ma ona wśród moich opowiadań konkurencji. Jednak jeśli chodzi o notatki, mam chyba je porozrzucane po trzech różnych zeszytach, folderach o dziwnych nazwach, luźnych kartkach… właściwie nie wiem, czego ja jeszcze nie mam. Nawet mapę myśli zrobiłam, w której porozpisywana jest przeszłość postaci i plan szczegółowy opublikowanych rozdziałów. W zasadzie się to nie przydaje, ale fajnie wygląda. O, fanarty też mam, ale nabazgrane długopisem w zeszycie, więc lepiej nie oglądać. Ogólnie planuję to kiedyś, kiedy już skończę opowiadanie, pokazać - ot, jako ciekawostkę.
Jeszcze chciałabym o fantasy wspomnieć: zawsze moją ulubioną rasą w książkach byli ludzie. Nie mam żadnego rozsądnego wytłumaczenia, ale po prostu darzę ich strasznym sentymentem i właściwie do szczęścia nie potrzebuję niczego innego. Dlatego fantasy bez elfów, krasnoludów i innych interesujących humanoidów, mogę spokojnie sobie wyobrazić i z radością przeczytać. Prawdopodobnie, gdybym kiedyś zdecydowała się na pisanie opowiadania z innym światem, też ograniczałabym ilość ras do minimum.
As-t-modeusz: Przyznaj się, że po prostu jesteś rasistką - nie lubisz nikogo, kto ma dłuższe uszy lub brodę niż Ty! :D
Delta: Ba ;D. Ale właściwie prawdopodobnie spowodował to fakt, że bardzo rzadko wpadam na powieści, w których obcość tych ras ma jakiekolwiek znaczenie. Jeśli zaś autor przedstawia elfy jako wypasionych ludzi z długimi uszami, to ja się usatysfakcjonowana nie czuję. W zasadzie kiedy myślę o książkach, w których lubiłam poznawać inne rasy (i nawet je rozróżniałam), były to te z cyklu „Malazańska Księga Poległych”. A ty znasz coś dobrego, co możesz mi polecić?
As-t-modeusz: Póki co przychodzi mi do głowy tylko seria o Ostatnim Elfie. Tam elfy faktycznie miały własną kulturę i widać było, że naprawdę różnią się od ludzi.
Delta: Nie czytałam, ale mogę sięgnąć. Jednak pewnie i tak swoich upodobań nie zmienię i moi bohaterowie będą ludźmi. Ewentualnie wilkołakami, choć z nimi mam ten problem, że właściwie żadna ich książkowa czy filmowa kreacja mnie nie porwała. Właściwie wilkołaki lubię tylko dlatego, że jako dziecko uwielbiałam takie książki jak „Szara Wilczyca”, „Biały Kieł” czy „Włóczęgi Północy” i jakiś sentyment do czworonogów mi pozostał. Inna sprawa, że pomimo tego Lupina szczerze nie znoszę. Cała kreacja huncwotów jest dla mnie irytująca, ale Remus drażni mnie szczególnie. Może dlatego, że to on miał być tym rozsądnym z całej ich paczki?
Chodzi mi o to, że w książce Remus był zawsze przedstawiany jako ten rozsądny. Przynajmniej ja odniosłam wrażenie, że Rowling bardzo chciała to wszystkim wmówić. W sumie za każdym razem przy nim zgrzytałam zębami. On? Zapomniał napić się eliksiru tojadowego, kiedy był w szkole pełnej dzieci. Nie powiedział nikomu, że morderca potrafi zmieniać się w zwierzę - a przecież w trzecim tomie myślał, że Syriusz naprawdę poluje na Harry’ego. Przez kilkanaście lat w ogóle nie zainteresował się życiem syna swojego najlepszego przyjaciela. To nawet Black miał więcej empatii pod tym względem.
Poza tym jeszcze ta młodość i fakt, że nie wywiązywał się z obowiązków prefekta. Choć właściwie to nie drażni mnie tak, jak jego późniejsze decyzje. Najdziwniejsze zaś dla mnie było to, z jaką obojętnością podchodził do Harry’ego. Owszem, dawał mu korepetycje, ale myślę, że pomógłby tak samo każdemu uczniowi.
Mimo wszystko… chyba jednak najbardziej nie znoszę Lupina za to, że - to całkiem subiektywne wrażenie - Rowling chciała, abym mu współczuła. To chyba po prostu miał być bohater do lubienia.
Może dlatego bardziej niż jego, dotknęła mnie śmierć Syriusza? Dotąd nie mogę wybaczyć, że tej postaci aż tak nie wykorzystano. Wsadzić człowieka do najcięższego więzienia na kilkanaście lat, zrobić z niego poszukiwanego numer jeden na dwa, a później… zamknąć w chałupie i zamordować. Why? On został stworzony tylko po to, żeby Harry miał traumę?
As-t-modeusz: W jakimś wywiadzie Rowling wspomniała, że wilkołactwo w świecie Harry’ego Pottera symbolizuje AIDS. Lupin miał więc być spoko-gościem, którego wszyscy źle oceniają przez pryzmat jego choroby. Ale myślę, że w pewnym sensie autorce udało się zrobić z niego spoko-gościa - jest typem człowieka, którego chciałabym mieć za nauczyciela, ale z całą pewnością nie za ojca. Potrafił dostrzec w każdym uczniu dobre strony, odpowiednio ich zmotywować do nauki i ciekawie prowadzić przedmiot, ale w gruncie rzeczy nie było w nim tego poświęcenia, którym powinni odznaczać się Gryfoni. I ojcowie. Mógł poklepać Cię po ramieniu, mógł powiedzieć „nie poddawaj się, dzieciaku!”, ale zdecydowanie nie poświęciłby Ci niczego ponad minimum zainteresowania.
Lupin nie był odpowiedzialny. Podejrzewam, że z Huncwotami woził się dlatego, że nikt inny go specjalnie nie akceptował. Przyjaźń między Syriuszem a Jamesem z pewnością istniała (i naprawdę to się czuło przy czytaniu), ale Remus i Peter gdzieś w tych relacjach ginęli.
A ja jakoś nie potrafiłam polubić Syriusza. Dużo bardziej zabolała mnie śmierć Zgredka.
Delta: Ze Zgredkiem się zgadzam. Pamiętam, że byłam w lekkim szoku, jak ją przeczytałam. Naprawdę on? Tylko nie on. Zresztą przez całą serię miałam wrażenie, że skrzaty są takie… na marginesie. Mało znaczące, wieczni słudzy, zawsze pogardzeni. Dlatego Zgredek był bohaterem tak charakterystycznym - wyraźnym nie tylko na tle innych, ale i na tle swojej rasy.
W Syriuszu boli mnie to, że on został zupełnie niezagospodarowany. Ta postać miała potencjał i na złego i na dobrego bohatera, a została… zepchnięta z planu. W sumie dosłownie. Poza tym przyznaje, że lubię czytać o bohaterach, którzy radzą sobie z własnymi demonami. Dlatego bardzo ciekawiło mnie, jak Rowling poprowadzi postać, która była za niewinność oddana w łapy Dementorów. I co zrobiła? Praktycznie nic.
As-t-modeusz: Też miałam nadzieję na rozwinięcie tego tematu. Podobała mi się ta potrzeba Syriusza doszukiwania się cech Jamesa w Harrym. Jakby nie patrzeć, Syriusz nie miał możliwości pogodzenia się ze śmiercią przyjaciela. Azkaban raczej nie jest miejscem, w którym ludzie odzyskują pogodę ducha po bolesnej stracie. Rowling jednak pewne problemy bardziej sygnalizuje, niż obrazowo przedstawia.
Delta: Fragmenty, w których Syriusz pokazuje, że nie jest do końca normalnym człowiekiem, są bardzo fajne i wyszły jej naturalnie. Po prostu było ich za mało, a cały wątek wyglądał na zakończony na siłę. Właściwie kiedy o tym myślę, coraz bardziej przypomina mi to opkowe pozbywanie się rodziców…
As-t-modeusz: Harry nie zdążył nawet dobrze poznać Syriusza. To była taka miłość-instant. Z jedenastolatkiem pewnie by uszło, ale trzynastolatek czy czternastolatek myśli już w zupełnie inny sposób.
Delta: Szczerze mówiąc, przy scenie, w której chłopak zgadza się zamieszkać z zupełnie obcym mężczyzną, którego przez większość czasu uważał za mordercę, zaczęłam się zastanawiać, czy Rowling nie przemilczała czegoś o sytuacji w domu Dursleyów. To była taka… desperacka decyzja. Zresztą ciekawe, dlaczego nie przyszło mu nawet do głowy, żeby poprosić o pomoc Lupina...
As-t-modeusz: Mnie osobiście zastanawiał fakt, że Potterowie podejrzewali właśnie Remusa o donoszenie Voldemortowi. I dlaczego? Raczej nie chodziło o to, że był wilkołakiem, bo Potter i spółka wielokrotnie udowadniali, że nie mają z tym problemu. Pytam więc - jakim człowiekiem był Remus Lupin, że jego właśni przyjaciele podejrzewali go o zdradę?
Delta: A właśnie nie o to wilkołactwo się rozbijało? Szczerze mówiąc, nie pamiętam wytłumaczenia z kanonu.
As-t-modeusz: W książce nie było to wytłumaczone, o ile dobrze pamiętam. W rozmowie Remusa i Syriusza Lupin w pewnym momencie stwierdza, że Peter został wybrany na Strażnika Tajemnicy, bo Syriusz był zbyt oczywisty, a Potterowie nie ufali wystarczająco Remusowi. Poza tym, skoro uważaliby Remusa za potencjalnego zdrajcę tylko dlatego, że był wilkołakiem, to spędzanie z nim pełni księżyca nie należało do rozsądnych decyzji.
Delta: To znaczy pamiętam tyle, że Dumbledore stwierdził, że w ich otoczeniu jest zdrajca i przyjęli, że jest nim Remus. Znaczy podejrzewam, że nawet oni nie byli by tak durni, żeby w momencie niepewności decydować pomiędzy Syriuszem „zbyt pewnym celem” oraz Peterem „być może zdrajcą”. Nadal jednak nie potrafię zrozumieć, czemu Potter albo Lily sami nie zostali strażnikami.
As-t-modeusz: Mnie zastanawia, dlaczego nie zrobili strażnikiem Dumbledore’a. Myślę, że wybranie na ochroniarza przed Voldemortem jedynego człowieka, który wzbudza w Czarnym Panu strach, to raczej dobra opcja.
Delta: Ale wtedy nie byłoby fabuły. Inna sprawa, że wyszło na to, że James i Lily Dumbledore’owi zbytnio nie ufali…
As-t-modeusz: No cóż, ale wydaje mi się, że Rowling często naciągała logikę świata, żeby spełnić pewne cele fabularne. Zawsze mnie denerwowało to, że czarodzieje osiągali pełnoletność w wieku siedemnastu lat. Przecież siedemnastolatkowie mają zazwyczaj siano w głowie! Ale przecież Potter nie mógł ruszyć na Ważną Misję, będąc dzieckiem i mając na sobie Namiar. Dużo łatwiej jest obarczyć całe pokolenie odpowiedzialnością, na którą nie jest gotowe, żeby Harry mógł uratować świat.
Delta: Akurat osiemnastolatkowie (znaczy ja też) również mają siano w głowie. Choć w sumie przyjęłam, że było odwrotnie - Namiar z jakiegoś powodu mógł działać wyłącznie do tego wieku (nie, nie wiem dlaczego), więc tak ustalili granicę dorosłości. Choć jak mówię: to już taka moja luźna interpretacja. Inna sprawa, że Rowling naprawdę nagina logikę. Choćby i z tym Namiarem. Dlaczego nie wykrył aportacji Zgredka, ale jego magię już tak? Dlaczego w takim razie nie poproszono skrzata, żeby przeniósł Harry’ego przed jego urodzinami? Dlaczego w ogóle Voldemort i inni przestępcy nie wykorzystywali ich, aby włamywać się na strzeżone obiekty? Tyle możliwości, jeden głupi błąd, (który zresztą w “Masce” pewnie jeszcze wykorzystam :D).
As-t-modeusz: Hej, ale to jest talent - dla większości twórców ff dziury logiczne są poważnym problemem i źródłem frustracji. Nie każdy potrafi je wykorzystać. :D
Delta: Czasami też jestem sfrustrowana. Na przykład teraz nie potrafię wymyślić, jaką logiką kieruje się Ministerstwo, umieszczając w jednym budynku wszystkie departamenty i Aurorów na dokładkę. Czyli jak złapią przestępcę, to prowadzą go na przesłuchanie przez zatłoczony hol, wśród zwykłych pracowników i przez parę pięter, na których nie powinien znaleźć się nikt nieupoważniony, a już na pewno nie niebezpieczny? A później co się z nimi dzieje? Czy oni mają jakiś areszt? A jeśli tak, to gdzie? Tam nie mogą urządzać przesłuchań? Logiko, ratuj.
As-t-modeusz: Mnie dręczy ilość czarodziejów w społeczeństwie. Rowling napisała, że w Wielkiej Brytanii żyje około dwóch tysięcy (nie pomyliłam się?) czarodziejów, ale gdy zbierzemy wszystkie drużyny quidditcha, to okaże się, że praktycznie połowa magicznej społeczności para się zawodowym graniem. Już nie wspomnę o tym, że ponoć Ministerstwo jest chronione przez pięćset osób - czyżby każdy pracownik miał własnego ochroniarza?
Delta: Powiedzmy to szczerze - Rowling nie była nigdy dobrym matematykiem. Właściwie zawsze, gdy pojawiają się liczby w Potterze, pojawia się jakiś kłopot. Najprostsze pytania: ile uczniów jest w szkole? Ile lat ma Hogwart?
As-t-modeusz: Podobno Merlin był uczniem Hogwartu i uczęszczał do Domu Węża. Koń by się uśmiał. Chociaż kto wie, Merlin to w końcu zdolniacha, może jakoś zakrzywił czasoprzestrzeń. :D
Delta: Ona naprawdę to powiedziała? Jakiś wywiad? Ogólnie z jej wypowiedzi poza książkowych kojarzę tylko parę tekstów i nawet tego trochę żałuję. Na przykład, o ile ciekawszy byłby Teddy, gdyby okazał się wilkołakiem.
As-t-modeusz: To o Merlinie to chyba informacja z pottermore. Natomiast na nieodziedziczenie genu wilkołacyzmu u Teddy’ego miała wskazywać jego metamorfomagia - fani założyli, że skoro jest metamorfomagiem, to nie może być wilkołakiem.
Delta: Mam wrażenie, że gdzieś widziałam otwartym tekstem napisane, że nie jest, ale nie będę się upierać. Ogólnie jednak uważam, że po prostu w epilogu jest trochę… dziwnie. Brakuje jakieś połączenia z resztą tekstu, którym mogło być choćby to wilkołactwo. Mam wrażenie, że epilog odbiega mocno od stylu siódmego tomu, ba, nawet dwóch poprzednich. Jest jakby doklejony.
As-t-modeusz: Dobitne podkreślenie faktu, że wszystko jest już w porządku. A ja jednak wolę myśleć, że nie było. Bohaterowie z epilogu nie wydawali się ani trochę straumatyzowani, a wojna przecież zawsze łączy się z traumą.
Delta: Rozumiem zamysł: ma być scenka z dworcem (właściwie nie jestem pewna, dlaczego dworzec jest tak istotny, ale pojawił się też po “śmierci” Harry’ego, więc okej), mają być dzieci i wyraźnie pokazanie faktu, że bajka się skończyła i wszyscy żyli dobrze. Tylko naprawdę to wygląda dziwacznie zaraz po scenach śmierci, walki i okrucieństwa. Ten kontast nie tyle wzmacnia odbiór, co razi sztucznością. Poza tym epilog nie podoba mi się jeszcze z zupełnie innego względu: mam koszmarną pamięć do imion. Naprawdę dotąd nie wiem, kto tam był i z kim jest spokrewniony. Rozpoznaję tylko tych tak jakby głównych: dzieci Pottera, syna Malfoya i Rose Weasley.
As-t-modeusz: Wkurzają mnie imiona dzieci Harry’ego. Mam na myśli to, że wszyscy imiennicy tych maluchów byli bardzo ważni dla Pottera, ale dla Ginny? Prawie każda dziewczynka marzy sobie, ile będzie miała dzieci i jak je nazwie. Naprawdę nie chciała, by jej dzieci odziedziczyły imiona po kimś ważnym dla niej, albo może zwyczajnie, by jej syn był Robertem, a córka Gabrielą?
Delta: Dobrze... miałam napisać, że Albus Severus jeszcze by uszedł, bo teoretycznie obaj mężczyźni mogli być tak samo ważni dla niej, ale później uświadomiłam sobie, co to za imię. Znaczy… naprawdę Potter? Nie uważasz, że danie dziecku takiego imienia to nie jest troszeczkę za dużo? „Niczego od ciebie nie wymagam, imienniku największego jasnego czarodzieja stulecia i faceta, którego nienawidziłem przez siedem lat życia. Możesz być każdym i będę z ciebie dumny!”. Choć z drugiej strony, gdyby Albus nie był Albusem, nie można by było skracać jego imienia do Bubuś, więc jeden plus jest.
As-t-modeusz: Chyba ani Albus, ani Severus nie mogli być bardzo ważni dla Ginny. Przecież Ron i Hermiona byli zaskoczeni, gdy dostali spadek od Dumbledore’a, a jednak obok Harry’ego to właściwie oni mieli najwięcej do czynienia z dyrektorem.
Czy tylko mnie zastanowiło, dlaczego Albus do szkoły zabrał jakieś fretkopodobne zwierzę?
Delta: Chodziło mi o to, że ważni jako bohaterowie wojenni. Właściwie ciekawe, ile się Albusów urodziło po bitwie o Hogwart. Wysypu Severusów co prawda się nie spodziewam, ale już imię Harry mogło się okazać całkiem popularne. A zwierzaka kompletnie nie pamiętam.
As-t-modeusz: Albus Potter, Albus Longbottom, Albus Macmillan, Albus Thomas. :D Chociaż akurat wzrost liczby Albusów byłby co najmniej dziwny - jakby nie patrzeć, nie brał udziału w bitwie o Hogwart, a o jego świetności byli przekonani wszyscy czarodzieje. Natomiast nowi Harry’owie raczej nie urodzili się z rodziców, którzy byli kolegami z szkolnej ławy Pottera. Dla mnie byłoby to trochę dziwne - nazwać dzieciaka na cześć kogoś, kogo dojrzewanie obserwowałam i mogłam wielokrotnie się przekonywać, że nie jest herosem, tylko zwykłym człowiekiem.
Delta: Albus był swoistą ikoną i myślę, że tego mu nic nie odbierze. Nawet Rita, choćby nawet wpadła na pomysł pisania książek historycznych. Jeśli chodzi o Harry’ego - nie jestem pewna, czy wspólne dorastanie by w tym przeszkodziło. Harry miał tylko dwoje przyjaciół, którzy byli wprowadzeni w jego działania, a ludzie będący z zewnątrz mogli odbierać wydarzenia zupełnie inaczej. Walczył jako dzieciak z Voldemortem? Walczył. Ubił bazyliszka? Ubił. Założył partyzantkę? (No, Hermiona założyła, ale nie wchodźmy w szczegóły). Zresztą sama bitwa musiała też być dosyć chaotyczna dla postronnych osób - Harry pojawił się znikąd, został zabity, ale nie został, a na koniec zrobił jakoś tak, że wygrał. Dostatecznie wiele powodów, aby uważać go za kogoś „troszeczkę dziwnego”. Poza tym w świecie Rowling dziedziczenie imion wydawało się strasznie powszechne.
As-t-modeusz: Harry ponoć przyjaciół miał trochę więcej (pomijając oczywistych Neville’a i Lunę), przyjaźnił się między innymi z Puchonami, z którymi chodził na zielarstwo (pamięta ktoś, jak się nazywali?). Poza tym, w ciągu tych wszystkich lat Harry wzbudzał zainteresowanie, ale nikt nie traktował go jako… no wiecie, ich osobistego bohatera. Pojawiały się głosy w stylu „Harry, jesteś super”, ale raczej nie „Niesamowite, Harry, po raz kolejny nas uratowałeś, stary, tyle ci zawdzięczam!”. Nie wiem, dlaczego coś miałoby się zmienić po bitwie.
Ogólnie brytyjscy czarodzieje mają dosyć dziwną i zawiłą mentalność. Voldemorta się bali, ale czy go nienawidzili? Weźmy na przykład okupowaną Warszawę. Z jednej strony ludzie się bali, z drugiej strony pojawiało się mnóstwo szyderców. Piosenki z czasów wojennych dość brutalnie wyśmiewały wroga, z Hitlerem na czele. Voldemort urósł do rangi takiego złego boga, który karze za samo wymienienie jego imienia. Ale może to dlatego, że wychowana w Wielkiej Brytanii Rowling nie miała tak rozległego pojęcia o okupacji.
Delta: Ogólnie bazuję na sytuacji z pierwszego tomu, kiedy ludzie płakali, bo mogli uścisnąć dłoń chłopcu. Później rzeczywiście im spowszedniał, ale czy po drugiej bitwie, kiedy znowu pokonał tego złego, nie byłby znowu w centrum zainteresowania? Ale ogólnie nie przykładałabym do nadania imienia aż takiej wagi, mam po prostu wrażenie, że w tym społeczeństwie był to powszechny sposób na uszanowanie kogoś. Choć może niekoniecznie powinnam bazować na wymysłach Harry’ego.
Inna sprawa, że strach przed wymienianiem imienia Voldemorta mógł mieć podstawy magiczne. W siódmym tomie pojawiło się tabu, które wyraźnie pokazało, że nawet zwyczajne słowa potrafią wpędzić człowieka w kłopoty. Czarodzieje zaś ciągle żyją w świecie irracjonalnym. Nie zdziwiłabym się więc, gdyby klasyczne „nie wywołuj wilka z lasu” było traktowane przez nich bardzo poważnie.
Jeśli zaś chodzi o brak ośmieszania przeciwnika i bagatelizowania go - właściwie trochę mi tego w serii brakowało. Mam gdzieś nawet napisane na brudno piosenki, które do tego nawiązywały (ale spisywałam je dawno, chyba jeszcze w gimnazjum i bez związku z „Maską”. Na pewno kojarzę, że jedna zaczynała się od „Pokaż swego bazyliszka, poprosiła Bella rzewnie…”, ale jak leciało to dalej, nie mam pojęcia). Swoją drogą, czy takiej kampanii „podbudowywania morale” nie prowadziło radio w kanonie?
As-t-modeusz: Stawiałabym raczej na to, że tabu nie było nigdy wcześniej stosowane. Myślę, że w innym wypadku Hermiona od razu skojarzyłaby ze sobą fakty - przecież ona wiedziała wszystko! :D Poza tym, gdyby nad tym imieniem faktycznie ciążyła jakaś klątwa, Dumbledore nie nawoływałby otwarcie do używania nazwiska Voldemorta.
No tak, ale to było radio dla zakonspirowanej partyzantki. Tacy zwyczajni ludzie, którzy nie walczyli otwarcie z Voldemortem, tylko się go bali. Jawnie kpili z niego Fred i George - nie wydaje mi się, by ktokolwiek poza nimi żartował z Voldemorta.
Delta: Być może tabu było magią tak starą, że pozostał po niej jedynie nieokreślony lęk przed wypowiadaniem imienia tego złego? A może po prostu to kolejna dziura logiczna?
Znaczy wydaje mi się to bardziej prawodopodobne niż fakt, że wszyscy po prostu bali się, bo tak - to pasowało do pierwszych, baśniowych części, ale na pewno nie do kolejnych.
Bliźniaków właśnie podejrzewam o żartowanie z Naczelnego Beznosego.
Wróćmy może do Waszej twórczości. W jakim stopniu Wasze opowiadania są planowane, a w jakim improwizowane?
Delta: Muszę się przyznać, że kompletnie improwizowałam, gdy zaczynałam pisać. Miałam parę luźnych wytycznych: że przeszłość ma być mroczna (a wręcz mhroczna), że przyszłość niewesoła, że Snape, że Śmierciożercy, że Gary Stu i tak dalej. To wszystko jednak było ze sobą bardzo luźno powiązane i mogę spokojnie stwierdzić, że przy pisaniu pierwszego rozdziału nie miałam żadnego planu. Właściwie myślałam wtedy, że opko skupiać się będzie na relacji Severus - James. Taka dosyć klasyczna historia o ojcu i synu z wojną w tle.
Później pojawiła się Emily. Powiem szczerze, że pierwszy raz postać tak bezczelnie zaistniała mi w tekście. Zaczynając pisać, myślałam, że będzie to bohaterka, o której trochę się mówi, trochę wpływa na przeszłość, ale jej udział w fabule jest naprawdę nieznaczny. Ot, jedno imię, żeby wiadomo było, że James nie jest dzieckiem żadnej kanonicznej kobiety. Kiedy jednak napisałam z nią jedną scenkę, drugą, stwierdziłam, że nie ma szans - osoba o takim charakterze coś musi robić. Choć co prawda nadal działa raczej w tle - więcej się o niej mówi, niż na nią patrzy - to niewątpliwie jej istnienie ma znaczenie. Przy trzecim rozdziale zaczął mi się powoli klarować pomysł, który w miarę upływu czasu stawał się coraz bardziej kompletny. I co tu kryć - coraz mniej przypominał początkowe założenia. Stworzenie Emily, ba, w ogóle rozbudowanie rodu Rainbow, dało mi pretekst do opowiedzenia zupełnie innej historii. Chyba gdzieś koło siódmego rozdziału (na pewno przed przybyciem do Hogwartu) wymyśliłam zakończenie. Ogólnie więc na chwilę obecną nieźle orientuję się w przeszłości bohaterów, ogarniam tło historii (które najczęściej nazywam bebechami) i wiem do czego dążę. Poza tym mam dosyć dobrze zaplanowane następne rozdziały (tak z pięć, sześć) i mgliste pojęcie o następnych wydarzeniach. Co nie znaczy, że jestem pewna, że wszystko potoczy się według planu. „Maska” pisze się trochę sama, a ja tylko pilnuję, żeby zachować w miarę logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy.
As-t-modeusz: Jestem koszmarnym organizatorem! Nad niczym wokół siebie nie panuję i aż czasem sama siebie zadziwiam, że udaje mi się przez dłuższy czas nie popełniać większych baboli. Pisałam o swoich notatkach, ale one raczej nie zawierają zbyt istotnych informacji. Były to głównie plany lekcji, nazwiska uczniów, statusy ich krwi, spis nauczycieli, takie tam bzdury, których nie sposób zapamiętać, a łatwo się przy nich pomylić. Główna linia fabularna powstawała w mojej głowie przez bardzo długi czas - pisząc pierwszy rozdział, miałam po prostu luźny pomysł, później stopniowo dopowiadałam sobie resztę. Tak naprawdę, gdy piszę coś dłuższego, mam dokładnie zarysowane pewne konkretne sceny, a największy problem polega na tym, by połączyć je w logiczną całość. Staram się nie improwizować, gdy chodzi o główny wątek (bo wiem, że na pewno bym nie podołała), ale te poboczne wymyślam na bieżąco.
Mogę się natomiast przyznać, że gdy zabierałam się za opowiadanie, byłam pewna tylko jednego - jak potoczą się losy Ignacego i Druelli. Dosyć zabawne, biorąc pod uwagę to, że akurat ich relacja to bardzo poboczny wątek.
Delta: Zaskoczyłaś mnie z Druellą. Myślałam, że to ona jest właśnie radosną improwizacją.
Ja tak ogólnie polegam na nadbudowywaniu. Po prostu wykorzystuję przypadkowe zdania i pomysły, jakie pojawiają przy pisaniu. Na przykład: James powinien się z czegoś utrzymywać? Chwileczkę, gdzieś wcześniej miałam wspomnianego jakiegoś człowieka, to niech u niego pracuje. Tak powstał Chupacabra. Lucjusz powinien w jakimś momencie spotkać Charlesa? Niech będzie w kasynie, skoro to już znane miejsce, a przyjdą tam, bo… ee… Zabini obu zaprosi? O, Zabini fajnie wyszła - trzeba będzie tę postać rozwinąć. Czasem te pomysły pojawiają się naprawdę znienacka. Ot, James wszedł po różdżkę, jacyś klienci tam byli, bo w końcu to sklep, a nie świątynia nieśmiałków, dwie dziewczyny dla różnorodności i - wtem - niech jednej pilnuje Wiedźma. Bo czemu nie wprowadzić znanej postaci, jak się taka cudowna okazja nadarza?
As-t-modeusz: Psujesz mi wyobrażenie o Twoim procesie twórczym - zawsze byłam przekonana, że „Maska” została przemyślana pod każdym względem i nie było w niej dużo miejsca na improwizację. :( Ale ja chyba lubię idealizować autorów, których lubię czytać, bo mogę sobie powiedzieć, że też bym tak mogła, gdybym się bardziej starała. Nie da się opisać rozczarowania, gdy odkrywam, że jakiś mój ulubiony pisarz popełnił błąd czy wytworzył koślawe zdanie. Czasami czuję się jak takie dziecko, które szczerze wierzy, że mama wie wszystko, a tata potrafi unieść górę. :D
Delta: Spójrz na to z innej strony - skoro inni improwizują i tego nie widać, to ty też możesz. Poza tym taki sposób pisania chyba jest pozostałością po moim prowadzeniu RPG. Przy zakładaniu gry też najczęściej miałam bardzo ogólny pomysł, który nabierał w międzyczasie rozpędu (chyba najlepszym tego przykładem była gra, która wyszła z założenia “żeby były wampiry”, a trwała ze dwa lata i obejmowała dwa wymiary). Po prostu, nie tyle planuję wydarzenia i w międzyczasie umieszczam do nich wskazówki (choć tak też często się dzieje, szczególnie przy wątku głównym), co rozwijam szczegóły, które w tekście pojawiły się przypadkowo.
Zawsze intrygowało mnie, jak wygląda praca nad pojedynczym rozdziałem opowiadania? Jak dużo czasu poświęcacie na pisanie i obmyślanie kolejnych scen?
Delta: Cóż, kiedyś przeliczyłam sobie, że jestem w stanie napisać stronę na godzinę, ale to raczej pobożne życzenie niż cokolwiek innego. Ogólnie samo pisanie rozdziału zajmuje mi parę dni. Najchętniej siadam do tego w weekendy, bo wtedy mogę poświęcić po prostu po kilka - kilkanaście godzin i nie odrywać się od pracy. Lubię kończyć to, co zaczęłam i kiedy coś wisi mi, na przykład napisane w połowie, jakoś kiepsko się czuję. Jeśli chodzi o wymyślanie, obecnie siadając do tekstu wiem dokładnie, co chcę w nim zapisać, to znaczy jakie sceny umieścić. Jeśli jednak chodzi o samo wykonanie, to rzadko szczegóły opracowuję wcześniej, raczej improwizuję. Oczywiście niektóre mam obmyślone, bo to wskazówki do wątku głównego, lecz w innych sprawach nie trzymam się planu sztywno.
Kiedy wymyślam sceny? Cóż… chodząc. Naprawdę potrzebuję ruchu - może być spacer, może być kręcenie się po pokoju, może być odstawianie cyrku na przystanku. Kiedy już opanuję założenia, siadam do komputera - co prawda niektóre fragmenty „Maski” powstawały na papierze, ale i tak nigdy ich nie przepisywałam z kartki. Wolałam drugi raz opracować to samo, niż rozczytywać swoje bazgroły. Zresztą tak samo mam z innymi opowiadaniami. Rekordowe było chyba opko, które zajmowało cztery strony w wordzie, a powstało najpierw w zeszycie, później w drugiej wersji na jednorazowych chusteczkach, a dopiero później na komputerze - ani razu nie spojrzałam do wcześniejszych notatek. Później piszę, piszę, kasuję, piszę od nowa… Właściwie dużo kasuję i prawie zawsze z początku. Po prostu często mam tak, że w pewnym momencie orientuję się: przecież to nudne. Dlaczego piszesz o czymś nudnym, zamiast od razu przejść do ciekawych/ważnych zdarzeń? Chyba najwięcej na jeden raz wyrzuciłam osiem stron, które dało się streścić w trzech akapitach. Standardowo lecą dwie, trzy. Chyba nie potrafię rozpoczynać.
Poza tym, głupio powiedzieć, ale nie lubię pisać. Sama czynność nie sprawia mi większej przyjemności. To po prostu mechaniczne wręcz działanie, czasami frustrujące, kiedy słowa nie chcą się ułożyć. Najlepiej bawię się właśnie przy wymyślaniu kolejnych scen, przy tworzeniu w głowie historii bohaterów, ba, przy stwarzaniu mini-alternatyw - scen, które przez logikę nie mogą w opowiadaniu umieścić, czego bardzo żałuję. Kiedy jednak mam to spisać… cóż, powiem szczerze, że robię to tylko dlatego, że bardzo chcę, aby ktoś inny to jeszcze przeczytał. Z tego powodu prawdopodobnie wzięło się to, że nie potrafię pisać do szuflady - nie miałabym dostatecznie silnej motywacji. Hm… z takich ciekawostek mogę dodać, że nie potrafię pisać niechronologicznie. Jeśli jest jakaś scena, z którą mam kłopot, będę się z nią męczyć, ale do następnej nie przeskoczę. Nie da rady, mam jakąś blokadę. Przy wymyślaniu nic takiego nie występuje. Koniec, sceny z października, sceny z grudnia - nie ma to żadnego znaczenia. Dodatkowo często kopiuję sama z siebie - po prostu przenoszę pomysły z tekstów, które nigdy nie zostały zapisane. Tak więc „Maska” czerpie garściami z „Psidwaka”, który nie istnieje, więc nie ma to żadnego znaczenia - pomijając fakt, że czasami trochę mi głupio. Czuję się jakbym plagiatowała swój umysł. Plus dochodzą do tego notatki, o których już wspominałam, ale nie mam zielonego pojęcia, ile zajmuje mi ich tworzenie, bo najczęściej powstają na nudnych lekcjach.
Aha, jeszcze jedno mi się przypomniało. Najczęściej piszę przy muzyce, choć nie każda się nadaje. Dwa rozdziały powstały praktycznie w całości przy rosyjskiej piosence, podesłanej przez Orszulę „Górskie Wiedźmy” , sporo piszę przy Gintrowskim, „Eye of the Storm" Lovett zaplątało się również, podobnie jak album „Astro Creep 2000” White Zombie, „The Battle Of Los Angeles” Rage Against The Machine czy ostatnio piosenka „The Curse of Millhaven” Nicka Cave’a. Ogólnie chyba żaden rozdział nie powstał jeszcze w ciszy.
Później zaś idę prosić o betę na szałcie (chyba każdy domyśla się, jakim :D) lub marudzę przez prywatne wiadomości. Przy okazji pozdrawiam wszystkich betujących „Maskę”, świetni jesteście *macha*.
Następnie wrzucam tekst na bloga i fanfiction, poprawiam błędy znalezione przez komentujących i właściwie na tym kończy się chwilowo praca nad rozdziałem.
Ogólnie od czasu do czasu czytam swoje opowiadanie, aby nie zapomnieć tych wszystkich bzdur, które powypisywałam i popoprawiać te, które zobaczę. W domu mam też piąty tom Harry’ego i gdy dochodzę do momentów, w których moja fabuła zbiega się z kanoniczną, czytam go. Tyle z mojej strony.
As-t-modeusz: Napisanie jednego rozdziału zajmuje mi mniej więcej jedną trzecią miesiąca. Poważnie. Z tym, że przez dziewięć dni poszukuję motywacji do pracy, a resztę spędzam na Pisaniu Właściwym.
Chociaż nie, tak naprawdę piszę cały czas. Siedzę sobie w szkole i wymyślam, co by tu zrobić z moimi bohaterami. Idąc ulicą, przyglądam się nieznanym ludziom, próbuję dopisać do nich jakieś charaktery i historie. Zdecydowanie najważniejsi są moi przyjaciele - spotkania z nimi nieustannie mnie inspirują. Czasem mam ochotę kupić sobie specjalny notatnik i zapisywać w nim wszystkie cuda tego świata.
Skupiając się jednak na Pisaniu Właściwym - zwykle nie zajmuje mi to dużo czasu, zwłaszcza, że nie tworzę długich rozdziałów (średnio wychodzi chyba sześć stron formatu A4 albo coś koło tego). Zwykle, kiedy już wiem, co napisać, po prostu siadam do komputera i nie wiem kiedy, całość jest już gotowa. Dużo częściej zdarzają się jednak takie sytuacje, że próbuję się zmusić do naskrobania czegoś, a zwyczajnie mi nie wychodzi. Wymęczę jedno zdania, w bólach zrodzę drugie i zazwyczaj na tym się kończy.
Ale hej, ja też odgrzewam pewne pomysły! Tak jak Delta, bytowałam (i bytuję!) na różnych PBFach. Czasami zdarzało się, że forum upadało, a ja już zdążyłam poznać i nauczyć się współpracy z moim nowym bohaterem. Więc bam - masz główną rolę w pełnym metrażu, chłopie, mama jest z ciebie dumna. Powiem, że jeżeli o Wielką Trójcę chodzi, dwie z trzech postaci są dużo starsze niż samo „Czwarte Insygnium”. Zgadniecie, o kogo chodzi? :D
Mam też pewien problem. Prawie nigdy nie zmieniam ani nie wyrzucam już napisanych scen! Czasem się tym martwię, bo swego rodzaju umiejętność autokorekty to jedna z cech Wzorowego Pisarza. Tak naprawdę na przestrzeni dwudziestu rozdziałów tylko raz sama stwierdziłam, że mogłabym napisać to lepiej. Zdarzało się, że przepisywałam całe rozdziały, ale to ze względu na złośliwość mojego komputera - może mój pecet ma lepszy gust literacki i z litości sam postanowił wykasowywać co głupsze fragmenty?
Delta: Jeśli chodzi o gry, zawsze trzymałam się jednego forum, na którym miałam ekipę paru sprawdzonych osób. Tam grałam, tam prowadziłam, zdarzało się też, że sesja przerzucała się na gg. Najbardziej lubię zresztą prowadzić grę dla jednej, jedynej osoby, żeby się na niej skupić. Poza tym ciekawostka - nigdy nie brałam udziału w PBF do Harry’ego Pottera. Co do postaci… obstawiam Feliksa i Ignacego. Zgadłam?
Zazdroszczę, że jesteś tak pewna swoich tekstów. U mnie jest odwrotnie. Zawsze, gdy skończę rozdział i napiszę ostatnie zdanie, dopada mnie syndrom „nie podoba mi się”. W sumie dlatego wrzucam tekst szybko do bety, żebym nie zdążyła się rozmyślić.
Swoją drogą zaintrygowało mnie to, co powiedziałaś o swoich znajomych - wzorujesz na nich postacie?
As-t-modeusz: Nie wiem, czy to kwestia pewności. Podejrzewam, że jestem zbyt nieuważna, żeby zwrócić uwagę na jakieś niedociągnięcia. I czasami też mam wrażenie, że coś mi nie gra, ale wtedy zazwyczaj zmieniam jedno zdanie, rzadziej przebudowuję cały akapit. Liczę, że czytelnicy albo stwierdzą, że niepotrzebnie się martwię, albo wskażą, co wypadałoby konkretnie przeredagować.
I niestety, pudło. Trafiłaś dobrze w jednym przypadku. :D
Och, moich znajomych w „Czwartym Insygnium” jest akurat multum. Bardziej jednak zapożyczam od nich jedną czy dwie charakterystyczne cechy i na ich podstawie próbuję stworzyć postacie literackie, niż tworzę dokładne klony rzeczywistych osób. I co ciekawe, im bardziej zażyła jest moja relacja z danym człeczyną, na tym dalszym planie majaczy jego alter ego.
Główni bohaterowie zostali jednak całkowicie zmyśleni, czy też może inaczej - jeśli się na kimś wzorowałam, tworząc ich, to była to inspiracja całkowicie niezamierzona.
Ale hej, wszyscy znamy historię powstania Jamesa - a jak było z innymi Twoimi OCkami?
Delta: Właśnie tak podejrzewałam, że jedno trafię co najmniej :D
Powiem, że różnie. Raczej nie wzoruję się na żywych osobach, bo nie jestem na tyle dobrym obserwatorem, to raz, a dwa, że lubię pisać o osobach psychicznie niestabilnych, więc raczej nie mam u kogo zachowań podpatrywać. I właściwie mam kompletnie odmienne podejście do postaci kanonicznych i niekanonicznych. Moi bohaterowie powstają dlatego, że potrzebuję takich a takich osób, aby przeprowadzić taką a taką fabułę. Na przykład z tego powodu Emily ma bardzo pokręcony charakter - chciałam, aby James miał konkretną przeszłość, więc stworzyłam postać, której zachowanie w odpowiedni sposób wpłynęło na to. Prosty przykład: gdyby Emily zdecydowała się porzucić go, kiedy uciekała z Anglii, chłopak byłby o wiele normalniejszy - musiała mieć więc charakter, który taką decyzję by wykluczył.
Kiedy jednak już bohater zaistnieje, staram się, aby był spójny. Właściwie nawet wtedy, gdy jeszcze nie pojawił się w opowiadaniu, ale już go wymyśliłam, bardzo ciężko mi go zmienić.
Tymczasem przy kanonicznych postaciach postępuję zupełnie odwrotnie: najpierw mam cechy charakteru, które później dopasowuję do fabuły.
Chyba jedynymi postaciami, które były trochę inspirowane, są… James i Chupacabra/Charles. W przypadku Jamesa mówię głównie o mimice, sposobie chodzenia czy ogólnej postawie. Kiedy go wymyślałam, widziałam Jima z „Planety Skarbów”. Oczywiście z czasem James zyskał własny charakter i obecnie te postacie mają ze sobą niewiele wspólnego. Jeśli zaś chodzi o Chupacabrę i Charlesa - Chupacabra początkowo miał bardzo przypominać Szalonego Kapelusznika z „Pandora Hearts”, ale ostatecznie zarówno cechy charakteru i zachowanie przeszły na Charlesa (który kiedyś się pojawi, zapewniam).
As-t-modeusz: Chodzi o tego albinosa? :D
Delta: Owszem. Przy okazji to chyba jedyne anime, które w życiu obejrzałam, więc cóż… A u ciebie były jakieś inspiracje?
As-t-modeusz: Wyłączając rzeczywiste osoby? Hm, dosyć łatwo powiązać sposób myślenia Niko ze słynnym Sherlockiem Holmesem, chociaż wyłączając tę cechę, nie mają ze sobą nic wiele wspólnego. Właściwie, Niko miał być takim współczesnym Włóczykijem (stąd Finlandia!), ale w pewnym momencie ruszył nieco inną drogą niż jego muminkowy pierwowzór. Natomiast lubię bawić się nawiązaniami do naszej rodzimej literatury, chociaż są chyba na tyle subtelne (albo nieudolne :D), że większość pozostaje raczej niezauważona. Wspominałam jednak już o bliźniakach - tutaj skojarzenie jest raczej oczywiste - ale kiedyś w komentarzu na blogu zwierzyłam się, że jeśli chodzi o Druellę, to niewyczerpanym źródłem inspiracji jest dla mnie Izabela Łęcka z „Lalki”. Mircea (który jeszcze nie miał wielu okazji do pokazania się czytelnikom) to taki typowy zawiadiaka, jakiego po prostu nie może zabraknąć w żadnej powieści. No i chyba najważniejsze - słowiańska mitologia to coś, bez czego „Czwarte Insygnium” nie mogłoby się obyć!
Delta: Ubożęta! Ogólnie rzecz ujmując, bardzo lubię polską fantastykę, więc choćby z tego względu „Czwarte Insygnium” czyta mi się naprawdę dobrze. Światy „prawie że Ameryka” swego czasu mi się przejadły, kultura japońska nigdy nie zafascynowała, więc wszystko, co od tego odbiega, przyjmuję bardzo chętnie. I tak, wiem, że sama piszę o Anglii… ale gdybym zdecydowała się na własny świat prawdopodobnie byłby przynajmniej jedną nogą w naszej kulturze.
Poza tym, czy ja mam zwidy, czy przemycasz tam niekiedy trochę Pratchetta?
As-t-modeusz: Winna! Chociażby to słynne, wampirze „v” zdradza moją miłość do Pratchetta. Poza tym, mam wrażenie, że już nigdy nie ucieknę od takiego charakterystycznego dla tego pisarza formułowania myśli czy żartowania. Ale przecież w „Masce Śmierciożercy” Pratchett też jest obecny!
Jest coś niesamowitego w tym, że po stylu pisania jest się w stanie powiedzieć, czy ktoś lubi Pratchetta, czy nie. :D
Delta: Ty nawet trafiłaś w złego bohatera, na którym trochę wzorowana była Emily. Choć nie mam pojęcia, jak ci się to udało. Oczywiście mówię o Carcerze ze „Straży Nocne”j (zupełnie o nim zapomniałam, pisząc o pierwowzorach - ale przyznaję, parę jego cech bezczelnie zabrałam). Poza tym właśnie lubię sposób, w jaki Terry przerysowuję postacie i chyba pisząc, nie potrafię się od tego uwolnić. Lubię po prostu tę grubą kreskę i już, nawet jeśli teoretycznie w „realistycznych” opowiadaniach nie powinna być używana.
As-t-modeusz: Mnie ponosi, jeśli chodzi o motywy humorystyczne. Często stawiam humor nad realizmem i czuję, że to mnie literacko pogrzebie.
Delta: Szczerze mówiąc, te fragmenty, w których odbiegasz od realizmu, czyta mi się właśnie najlepiej. Mają swój „specyficzny pazur”, jakkolwiek to brzmi.
(Jeśli ktoś dotąd się nie zorientował - fanuję „Czwarte Insygnium”)
As-t-modeusz: Fanujemy się z wzajemnością!
Delta: A wracając do tematu inspiracji - czytając twoje opowiadanie, miałam skojarzenie z książką „Zawód: Wiedźma” Olgi Gromyko. Chodziło nie tyle o postacie czy fabułę, co właśnie o humor i styl wypowiedzi. Znasz tę powieść może?
As-t-modeusz: Słyszałam, ale nie czytałam. To właściwie dosyć ciekawe, bo kiedy ktoś sugeruje podobieństwo (pod jakimkolwiek względem) mojej twórczości do innych utworów, to zazwyczaj są to nietrafione skojarzenia. Chyba że chodzi o Pratchetta, ale Pratchett to inna bajka. Ale w zasadzie to dla mnie dobry znak - jeżeli podobni autorzy są mile widziani na rynku wydawniczym, to widocznie jest dla mnie jakaś nadzieja.
Delta: Oj, a myślałam już, że odkryję jakąś wielką tajemnicę. Z innymi książkami skojarzeń nie mam, bo niestety rzadko czytam humorystyczną fantastykę - nie miałam szczęścia do autorów i z każdą książką zniechęcałam się coraz bardziej. Z drugiej strony cenię jednak jakieś lżejsze momenty, „mrugnięcia okiem”, żarty wplecione w fabułę. O ile, oczywiście, nie są to tak zwane Elementy Komiczne.
As-t-modeusz: Aż mi się przypomniało jedno z moich pierwszych opowiadań, które w zamyśle miało być parodią. Głównym bohaterem był podstarzały czarodziej, za jedynego przyjaciela mający ledwie zipiejącego kruka. Światły mag w przypływie geniuszu postanowił spisać najważniejsze prawidła sztuki czarodziejskiej i miast zlecić złożenie rękopisu jakiemuś introligatorowi, postanowił samodzielnie oprawić księgę papierem toaletowym. Element Komiczny jak się patrzy.
Delta: Można gdzieś to przeczytać?
As-t-modeusz: Niestety (a może stety!) przepadło. Zresztą, z tego co pamiętam, opko osiągnęło imponującą długość kilku akapitów. Pisałam oczywiście w notatniku, bo formatowanie jest dla frajerów.
Delta: Kojarzę tylko jedno moje opko, które miało być z założenia humorystyczne… i było fanfikiem do Pottera o polskiej szkole magii. Sprawdziłam - mam tego spisane dziewięć stron. I jak tak patrzę… chyba lepiej, że jednak piszę „Maskę”.
Obie jesteście chyba stosunkowo znane w blogaskowym świecie - Wasze opowiadania mają sporo czytelników i fanów. Jak myślicie, co sprawia, że zdobyłyście taką sławę?
Delta: Trochę mnie zaskoczyłaś. To znaczy akurat uważam, że moje opowiadanie zbyt popularne nie jest. Większość czytelników chyba jest z Forum, na którym zaczęłam reklamować się po ocenie na Pomackamy. Parę osób przywabiłam za pomocą komentarzy na innych blogach, kilku czytelników odkryło mnie w jakiś tajemniczy sposób (z katalogu? z ocen?), trochę ludzi śledzi mnie na fanfiction.net. Ogólnie mam wrażenie, że istnieję na krawędzi internetu… I kompletnie nie potrafię reklamować swojego tekstu. Króciutką notatkę do katalogów męczyłam strasznie cały dzień, co chyba najlepiej świadczy o moich zdolnościach pod tym względem.
A jeśli chodzi o „Czwarte Insygnium”, opowiadanie As-t-modeusz odkryłam, przeglądając kolejki na szlafroku-śmierciożercy. Nie jestem pewna, czego spodziewałam się, wchodząc na nie, ale na pewno zostałam zauroczona. Osobiście cenię „Insygnium” za dwie rzeczy: niewymuszony humor i sympatycznych bohaterów. Fabułę i świat przedstawiony polubiłam bardzo dopiero po wczytaniu się w opowiadanie. Pamiętam, że chyba połknęłam wtedy całość (osiemnaście rozdziałów?) i nagle trafiłam na informację, że komputer pożarł kolejne, opowiadanie będzie zawieszone i w ogóle armagedon. Straszna chwila.
As-t-modeusz: Kurczę, tak naprawdę jedynym logicznym wyjaśnieniem jest dla mnie to, że „Czwarte Insygnium” po prostu długo wisi w sieci. Poza tym, dużo czytelników przywędrowało za mną z poprzedniego opowiadania, więc to nie było tak, że zaczęłam pisać i - bam - nagle mam pięćdziesięciu obserwatorów. Myślę, że ludzie lubią sobie poczytać moje wypociny, bo nie są zbyt skomplikowane, ale - nieskromnie dodam - nie reprezentują poziomu totalnego dna. Starałam się stworzyć coś, co umili trochę czas potencjalnym czytelnikom, a może nawet poprawi im humor i z tego, co czytam w komentarzach, chyba mi się udaje. Ale wczytując się w statystykę, sporo nowych osób trafia do mnie z ocenialni (najwięcej z Pomackamy i Szlafroka Śmierciożercy).
I z tą sławą to przewrotnie bywa. Zdarzały się momenty, gdzie w kilka godzin po publikacji pojawiało się kilka komentarzy, ale czasem przed kilka dni od pokazania się nowego rozdziału odświeżałam bloga z nadzieją na chociaż najmniejszy odzew. I wtedy dopadały mnie depresyjne myśli - czy to się w ogóle jeszcze komuś podoba? Bo ja mam poważny problem z wycenieniem wartości własnych opowiadań. Jeśli ludziom się podoba, to zakładam, że jest w porządku, ale jeśli czytelnicy milczą, to zastanawiam się, czy aby nie stworzyłam tak żenującego rozdziału, że wszyscy wcześniej zainteresowani teraz uciekli gdzie pieprz rośnie. :D
Delta nie jest tak znana, jak powinna być - serio, czasem czuję jakąś niesprawiedliwość wszechświata. Kolejne schematyczne opowiadania o miłości dwóch kompletnie niepasujących do siebie bohaterów zyskują masę fanów, a perełki często przemykają niezauważone. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie o dobre fan fiction do Harry’ego Pottera, proponuję „Maskę Śmierciożercy” - bo po prostu jest dobra! Przede wszystkim posiada fabułę, powiedziałabym nawet, że Fabułę przez duże F. Zbieranie wszystkich kawałków układanki w jedną całość to świetna zabawa - przy „Masce” można pobawić się zarówno w detektywa, jak i psychonalityka. Dużym plusem jest właśnie to, że Delta nie pisze wszystkiego wprost. Daje dokładnie tyle wskazówek, ile trzeba, przez co bohaterów jej opowiadania możemy poznawać jak żywe osoby. Nie uświadczy się tu banalnych wtrąceń w stylu „Hermiona była bardzo rozsądną dziewczyną”. Hermiona po prostu zachowuje się rozsądnie, nie ma żadnej potrzeby, by o tym wspominać. Mogłabym jeszcze długo pisać o zaletach i korzyściach płynących z lektury „Maski”, ale najlepiej byłoby po prostu ją przeczytać samemu.
Delta: O właśnie, nie wspomniałam o stopniowaniu napięcia w „Czwartym Insygnium”. Ast nie odsłania wszystkich kart na samym początku, atmosfera zagęszcza się z biegiem wydarzeń, tajemnice rodzą kolejne tajemnice - po prostu choć styl wypowiedzi jest bardzo lekki, fabuła to porządny kawałek… hm… kryminalno-przygodowy? Przynajmniej dla mnie. Jak na razie podejrzewam wszystkich i wszystko w tym opowiadaniu o niecne zamiary i szukam znaków na ziemi, w powietrzu i drzewie.
As-t-modeusz wspomniała o komentarzach, więc dorzucę coś od siebie. Wypowiedzi czytelników są dla mnie takim energetyczno-motywacyjnym kopniakiem, dzięki któremu mogę zignorować mały głosik w głowie mówiący „beznadzieja, beznadzieja, a fuj, z czym do ludzi”. Sprawiają mi straszną przyjemność i pozwalają trochę okiełznać lenia i popędzić wenę. Z drugiej strony sama świadomość, że ktoś mnie czyta, działa na mnie bardzo dobrze. Bo, co tu kryć, piszę może i dla siebie, ale publikuję już dla ludzi. Bez czytelników moje opko umarłoby pewnie dawno dawno temu śmiercią cichą i naturalną. (Jeszcze tak dodam dla jasności, że „Maska” mimo wszystko jest tekstem wyłącznie rozrywkowym - przynajmniej takie założenie miałam przy pisaniu jej).
As-t-modeusz: No i to też widać. Chyba nie da się przeczytać „Maski Śmierciożercy” i nie uśmiechnąć się ani razu.
Delta: Oj, a tam miał taki trÓ mhrok panować…
Jakie korzyści (poza wspomnianym przez Was obie wzrostem popularności) przyniosło Wam zgłaszanie się do ocenialni?
Delta: Jak dotąd dostałam tylko trzy oceny; pierwszą na Pomackamy, drugą na Fair Gaol i ostatnią na Ocenach Bestii. Mam więc pod tym względem naprawdę małe doświadczenie. Idąc jednak po kolei, chyba najwięcej stresu najadłam się przy okazji oceny DuoZuo. W tym czasie podczytywałam Forum bez ujawniania się (a teraz siedzę tylko na szałcie, więc właściwie wiele się nie zmieniło, ale cicho tam, szczegół…), więc wyłapałam informację o tym, że już czytają „Maskę”. Pierwszy stres. Później, że piszę często używając szyku przestawnego. Okej, wtedy już wietrzyłam pałę. Ale nic to, trzeba przyjąć na klatę błędy i bzdury, które się powypisywało. Dotrwałam więc do pierwszej oceny, przetrwałam, przetrawiłam i chyba… coś z niej wyniosłam (czy dużo, czy mało - trzeba zapytać Gayi i Leleth). Ogólnie na pewno dziewczyny zwróciły mi uwagę na błędy, z których istnienia wcześniej nie zdawałam sobie sprawy. Choćby ten nieszczęsny szyk, przecinki w losowych miejscach, nadużywanie myślników. Poza tym na pewno wzięłam sobie do serca radę dotyczącą opisów, w pierwszych rozdziałach naprawdę przesadzałam z minimalizmem. Tyle, jeśli chodzi o samą treść oceny, ale właściwie… chyba dużo większe znaczenie ma fakt, że dzięki niej jakoś zaaklimatyzowałam się na Forum, przekonałam do szukania pomocy u bet i ogólnie chyba zaczęłam trochę bardziej wierzyć w tę moją pisaninę. Bo w końcu skoro DuoZuo mnie nie zjadło, to nie może być tak źle, prawda? (No dobrze, trochę w łaski Wielkiego Przedwiecznego wkupiłam się zieloną ośmiorniczką, ale było to już po ocenie :D)
Z kolejnej oceny wyniosłam trochę mniej, prawdopodobnie dlatego, że większość rzeczy wiedziałam już z poprzedniej. Muszę jednak przyznać, że Nearyh naprawdę bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, kiedy po naszej rozmowie w komentarzach zedytowała tekst, aby uwzględnić parę słów, na których mi zależało (o bohaterach, o wątkach). Mam jakieś szczęście, że ciągle trafiam na miłych ludzi. Poza tym w końcu to ta ocena zmotywowała mnie, abym przejrzała i poprawiła te nieszczęsne początkowo rozdziały.
O ostatniej chyba potrafię powiedzieć najmniej. Bardzo przyjemnie czytało mi się wypowiedź Bestii, lecz nie wpłynęła ona jakoś znacząco na „Maskę” czy też mój styl pisania. Przyznam jednak, że naprawdę ta ocena poprawiła mi kiedyś nastrój.
As-t-modeusz: Szczerze powiedziawszy, chyba jeszcze nigdy nie dostałam oceny, która była na wskroś nieużyteczna. Co prawda, z niektórych trudno mi się było czegoś nauczyć, ale jednak każda coś mówiła. Zawsze lubiłam czytać o tym, jak moich bohaterów odbierali różni oceniający - dzięki temu wiedziałam, czy konsekwentnie i czytelnie prowadzę swoje postacie. Poza tym, każda ocena to jednak jakiś komentarz do tekstu, mniej lub bardziej rozbudowana opinia, ale mimo wszystko reakcja na napisany przeze mnie tekst.
Dużo więcej mogę jednak powiedzieć o dwóch konkretnych ocenach - tych z Pomackamy i z Szlafroka Śmierciożercy. Po pierwsze - czekając na opinie od tych dwóch ocenialni naprawdę się stresowałam! Wiedziałam, że oceniające mają większe pojęcie na temat literatury niż przeciętny bywalec oceanosfery, byłam też świadoma, że jeśli popełnię jakiegoś babola, to z całą pewnością zostanie brutalnie wytknięty. Okazało się jednak, że nie taki diabeł straszny, bo zarówno Sylville, jak i duet Leleth&Gaya okazały się bardzo sympatyczne i pomocne (mam nadzieję, że nie oberwie mi się za niszczenie mrocznego imidżu wysłanników Foruma). Wskazały mi błędy, których popełniania nawet nie byłam świadoma, a co więcej, mogłam z nimi rzeczowo porozmawiać o opowiadaniu. Myślę, że tego mi właśnie brakowało przez te wszystkie lata - żeby ktoś obiektywnie, bez owijania w bawełnę stwierdził, co jest dobre, a nad czym trzeba jeszcze popracować.
W sumie mogę też powiedzieć, że dzięki wysokim notom uzyskiwanym na większości ocenialni trochę podreperowałam swoją samoocenę jako pisaczka. W obu przypadkach spodziewałam się raczej średniej oceny, a tymczasem udało mi się nagromadzić sporo punkcików. To miłe, gdy ktoś tak wysoko ceni sobie moją twórczość, a jeszcze milej, gdy wiem, że taka opinia pochodzi od kogoś, kto zna się na rzeczy!
Przyznaję, że znam jedynie kilka ocen Szlafroka, ale Mackalnię śledzę regularnie i wiem, że większość tamtejszych oceniających dużą wagę przywiązuje do researchu. Jak to wygląda u Was? Jak wiele czasu poświęcacie na zbieranie informacji niezbędnych podczas pisania?
As-t-modeusz: Jeśli chodzi o research, to staram się jak mogę, chociaż rzadko kiedy mogę się popisać efektami swojej pracy. Czytałam poradnik dobrego wychowania z czasów dwudziestolecia międzywojennego, by mieć jakieś pojęcie o tym, jak mogły być wychowywane dzieci pochodzące z arystokratycznych rodzin, ale tak naprawdę szkolna szlachta nie błyszczy manierami. Są postacie, które do odebranego wychowania podchodzą bardzo poważnie, ale chociażby Ignacy chyba zbyt wiele czasu spędza ze swoimi przyjaciółmi z niższych sfer, bo raczej nie przykłada aż tak dużej wagi do etykiety. Wychodzę z założenia, że młodzi arystokraci wśród rówieśników mogą sobie jednak pozwolić na trochę więcej swobody niż na przykład w rodzinnym domu.
Dużo też czytałam o mitologii słowiańskiej i bardzo zmartwił mnie brak bogatej bibliografii na ten temat. Sięgałam do różnych źródeł, ale tak naprawdę trudno było znaleźć coś ponad to, co przeczytałam w pierwszej pozycji, która wpadła mi w ręce (nie pamiętam tytułu, ale wiem, że miała czarną okładkę!).
Zanim też zdecyduję się nadać bohaterowi konkretną narodowość, dużo czytam o historii i mentalności danej nacji.
Poza tym, sprawdzam też wiele innych szczegółów, zwłaszcza tych dotyczących kanonu. Jeśli nie jestem czegoś pewna, wolę przetrzepać cały Internet, zamiast później poprawiać błędy.
Kiedyś jednak z ciekawości sprawdzałam wątek o researchu na Forumie i jednak muszę przyznać, że do mistrzostwa dużo mi brakuje - nie przyszłoby mi do głowy, że można być aż tak dokładnym i sprawdzać takie drobiazgi! Powiedziałabym więc, że w kwestii researchu zachowuję się przyzwoicie, ale chyba nic ponad to.
Delta: Ojej… to ja ze swoim researchem mogę co najwyżej pójść do kąta i się wstydzić. Delikatnie rzecz ujmując, nie przygototwywałam się do „Maski” tak kompleksowo, jak Ast do swojego opowiadania. Raczej bazuję na własnej wiedzy, trochę na domysłach - sprawdzam za to szczegóły, na które natrafiam przy pisaniu tekstu. I przyznam, że mam z tym bardzo dużo zabawy. Zdarzyło mi się o trzeciej nad ranem sprawdzać, kiedy dokładnie poszczególne tomy Muminków zostały przełożone na język hiszpański - bo co, jeśli James nie mógł znać ich z dzieciństwa? Zdarzyło mi się buszować po forach internetowych w poszukiwaniu najlepszych meksykańskich przekleństw. Siedziałam też nad mapkami Brazylii, żeby umiejscowić gdzieś konkretnie przeszłość mojego bohatera, choć nazwa potrzebna była mi tylko do podpisu zdjęcia. Ogólnie więc mam tak, że piszę, piszę i nagle stwierdzam, że jakiś szczegół koniecznie muszę sprawdzić. Poza tym staram się nie naginać faktów, nawet jeśli oznacza to, że James nie może znać piosenek, które na pewno by do niego pasowały - bo album wyszedł w ‘96.
Jeśli chodzi o kanon, staram się trzymać go w miarę możliwości, nie naginać faktów i sprawdzać, co się tylko da. Pewną swobodę postawiam sobie jednak przy bohaterach, bo myślę, że po prostu pokazywanie fragmentów z ich punktu widzeniu już kanon w pewien sposób zmienia (wypacza?). Oczywiście czasami przeszkodą są po prostu dziury logiczne, które trzeba w jakiś sposób wytłumaczyć czy załatać, ale myślę, że to urok każdego fanfika.
Ale czy jestem dobra w researchu? *zerka na wypowiedź wyżej* Niee, raczej nie. Ale się staram.
As-t-modeusz: Haha, to też nie jest tak, że sprawdzam każdy drobiazg. Pewnie nie sprawdzałabym nic, gdyby nie to, że lubię się uczyć. Jestem jak taki pięciolatek, który lawinowo zadaje pytania - mogę w kółko pytać „dlaczego?”, dopóki nie rozgryzę czegoś do najmniejszego niepodzielnego elementu. No i gubię się na wikipedii. Skaczę z odnośnika na odnośnik.
Chyba sobie ułatwiłam sprawę, wybierając mniej więcej współczesną Polskę na miejsce wydarzeń. Czasami tylko, słuchając wiadomości w telewizji, aż chciałabym w jakiś kąśliwy sposób skomentować to ustami jednego z bohaterów, ale wtedy sobie przypominam, że to się jeszcze nie wydarzyło. Frustrujące!
Jak myślicie, co jest istotniejsze przy tworzeniu: naturalny talent czy nieustanne samodoskonalenie się?
As-t-modeusz: Tak naprawdę ludzie źle rozumieją, czym w ogóle jest „talent”. Weźmy takiego muzyka. Talent muzyczny nie polega na tym, że po raz pierwszy bierze gitarę do ręki i daje najlepszy koncert w historii świata. Utalentowany muzyk po prostu słyszy dźwięki wokół siebie, cechuje go pewna wrażliwość na piękno muzyki, potrafi rozłożyć muzykę na czynniki pierwsze i wreszcie posiada chociaż przeciętne zdolności manualne, które pozwalają na opanowanie instrumentu. To nie chodzi o to, że taka osoba dostanie bonus +10 do szybkości nauki gry na gitarze. Ona szybciej wychwyci własne błędy, szybciej odkryje logikę nut, szybciej znajdzie harmonię i swój indywidualny styl. Zbiór pewnych cech po prostu złożył się na coś, co nazywamy talentem.
Strasznie nie lubię używać sformułowania „talent pisarski”, ale gdybym miała powiedzieć, co to jest, to stawiałabym po prostu na miłość do słowa i umiejętność obserwowania świata. Jeśli lubisz książki i potrafisz dostrzegać rzeczy, które dla wielu Twoich znajomych giną w tłumie, to prawdopodobnie będziesz dobrym pisarzem.
Bo warsztat może sobie wyrobić każdy. W anglosaskich szkołach wręcz jest to wymagane - te wszystkie creative writingi po coś zostały obmyślone.
W sumie trudno mi powiedzieć, czy na przykład ja miałam jakikolwiek talent. Kiedy pisałam swoje pierwsze opowiadania jako ośmiolatka, członkowie mojej rodziny lubili to sobie poczytać, mama chwaliła się moimi bazgrołami przed znajomymi, ale jakoś nikt nie powiedział: „o rany, to dziecko zostanie kimś wielkim, ja to czuję!”. Gdzieś na moim blogu zanalizowałam swoje opowiadanie z czasów wczesnogimnazjalnych - ewidentnie widać tam brak jakiegokolwiek talentu (czy nawet pomyślunku). Kiedyś, dawno temu, dotarło do mnie, że po prostu nie chcę nigdy przestawać pisać, a w pewnym momencie stało się to dla mnie pewnym nawykiem, by nie powiedzieć, że wręcz nałogiem. Czasami nachodził mnie jakiś pomysł, a ja czułam, CZUŁAM, że muszę to napisać. Miotałam się jak dzika po pokoju, gdy miałam jakieś inne obowiązki, a mnie napadła tajemnicza wena. Ale niestety, obowiązki zawsze przegrywały z pisaniem.
Po prostu miałam w sobie dużo samozaparcia. Lubiłam pisanie i chciałam być jak najlepsza. Zawsze brałam do siebie rady innych i starałam się pracować nad warsztatem. Chyba nawet trochę się denerwuję, gdy słyszę o swoim rzekomym talencie - to trochę tak, jakby ludzie myśleli, że wszystko, co potrafię, spłynęło na mnie jak łaska Ducha Świętego. A to nie tak. Nawet na przestrzeni jednego opowiadania widać różnice - pierwszy i (jak dotąd) ostatni rozdział dzieli praktycznie rok. A różnica w stylu i formułowaniu myśli jest (przynajmniej według mnie) dosyć widoczna.
Ale tak szczerze powiem, że to, co do tej pory spłodziłam, w niczym nie przypomina dzieła życia, o jakim sobie marzę. Tak naprawdę nie piszę wcale tak, jakbym chciała - zawsze miałam nadzieję, że uda mi się stworzyć coś naprawdę pięknego, ciepłego i niezapomnianego, ale do głowy przychodzą mi same głupie historie.
Ujmę to tak - jeśli chcielibyście pisać, to piszcie. Jeśli czujecie, że to, co piszecie, nie jest dobre, to piszcie więcej. Nawet nie myślcie o posiadaniu talentu bądź nie, bo to żadna przepustka do Wielkiej Literatury. Po prostu uczcie się pisania i uczcie się świata, a jakoś to będzie.
Delta: Właściwie od słowa talent wolę nieco prostsze i bardziej banalne: predyspozycje. Ludzie po prostu różnią się od siebie i nie można ukrywać, że jednym nauka pewnych rzeczy sprawia mniejsze trudności niż innym (lub większe), niektóre sprawy wydają się naturalniejsze i prostsze. Jeśli zaś komuś coś idzie jak po grudzie, najczęściej tego nie lubi - ja tak zawsze miałam z grami zespołowymi. Ciamajda jestem, więc aktywności tego typu zawsze unikałam jak ognia, z tego powodu nie trenowałam i w konsekwencji coraz gorzej mi szło, przez co jeszcze bardziej nie lubiłam… i tak dalej, i tak dalej. Tymczasem jeśli chodzi o rysunek, miałam zupełnie odwrotnie. Chętnie poświęcałam na bazgrolenie swój czas i myślę, że obecnie mam już jako taki warsztat wyrobiony. Choć jeśli spojrzę na swoje bohomazy z okresu później podstawówki, to naprawdę nie są dobre chyba pod żadnym względem - ale w zamierzchłych czasach podobały mi się, otoczenie (w sensie mama i plastyczka) mnie chwaliło i to wystarczyło, abym zaczęła się w tym kierunku rozwijać.
Myślę, że pisanie nie jest pod tym względem wyjątkowe. Osoba, która lubi to robić, będzie coraz lepsza, a jeśli będzie coraz lepsza, to pisanie będzie sprawiać jej coraz większą przyjemność. No, przynajmniej nie frustrować. Chyba najgorsze jest to uczucie, kiedy - niezależnie od tego jak się starasz - napisany fragment nie wygląda tak, jak sobie wymyśliłeś.
Mam jednak wrażenie, że to wszystko musi się od czegoś rozpocząć. Nie chodzi mi oczywiście o jakiś konkretny dzień, w którym pięciolatek dostaje objawienia i zstępuje na niego wena. Raczej o odkrycie - może nie do końca świadome - że coś sprawia większą przyjemność niż inne rzeczy, że jest się odrobinę lepszym w czymś niż koledzy (co niekoniecznie musi być prawdą), że istnieje dziedzina, w której można się wykazać. Taki impuls, wrażenie, cokolwiek, co sprawia, że człowiek zaczyna się uczyć, choć nie musi.
Może o to chodzi tak naprawdę z talentem? Że jest punktem wyjścia do dalszego rozwoju?
Poza tym niestety zdaję sobie sprawę, że pewnych ograniczeń nie dam rady przeskoczyć - zawsze będą lepsi ode mnie. Osoby, które mają ciekawsze pomysły, lepszy warsztat, dar do słów albo - odchodząc od pisania - lepsze wyczucie kolorów czy umiejętność rozwiązywania skomplikowanych zadań matematycznych. I krzyżówek. Nigdy nie potrafiłam ogarnąć krzyżówek.
Po prostu nie da się rozwijać inaczej niż we własnym tempie, choć to brzmi banalnie. Myślę też, że istnieje granica, której człowiek nie przejdzie właśnie przez własne predyspozycje - ja na przykład nie nadaję się do grania na jakimkolwiek instrumencie, bo mam beznadziejny słuch muzyczny i wyczucie rytmu naćpanej rozwielitki. Uświadomienie sobie tego faktu jest w sumie niezbyt bolesne, gdy dotyczy on dziedziny, która nie interesuje danego człowieka, ale paskudne, gdy orientujesz się, że dotyczy twojej pasji.
Ale ponieważ jestem jeszcze młoda, naiwna i optymistyczna, aktualnie zakładam, że kiedyś osiągnę wszystko, co tylko chcę :D
No to jeszcze parę słów o rozwoju, skoro o niego już zaczepiłam: tak samo jak As-t-modeusz widzę zmianę w moim pisaniu. Rozdział I „Maski” powstał gdzieś w kwietniu i - przynajmniej według mnie - różni się mocno od czternastego. O starszych tekstach z tamtego roku czy też sprzed kilku lat - właściwie szkoda gadać. Inna sprawa, że - Ast, nie zjedz mnie - ale progres widziałam również u Pratchetta w Świecie Dysku. Po Blask Fanstastyczny sięgnęłam po przeczytaniu wielu innych jego książek i byłam mocno… zaskoczona. On naprawdę kiedyś tak pisał? Niby humor jest, niby jego styl też, ale jakieś to takie niedorobione… Co nie przeszkodziło mi tej książki kupić do kolekcji, oczywiście.
Czyli myślę, że nie ma czym się przejmować, kiedy teksty początkowo nie wychodzą tak jak powinny - chyba nikt (albo bardzo niewielu) pisało od razu dobrze. Gorzej jest, jeśli pomimo upływu czasu nadal uważa się swoje opowiadania za świetne i bezbłędne - bo to może znaczyć, że zamiast pisać lepiej, człowiek po prostu stoi w miejscu.
A tak też można robić i to z całkiem błahego powodu - jeśli nie otrzyma się w stosownym czasie dobrej krytyki. Nie za wcześnie, bo można wtedy zniechęcić się do szczętu, ale i nie za późno, bo wtedy można nie uwierzyć i… powiedzmy dyplomatycznie, że dostarczyć rozrywki paru analizatorniom. Ogólnie uważam, że krytyka jest ważna - trzeba pokazywać błędy, trzeba mówić co jest kiepskie, co niezręczne, co można poprawić, a co najlepiej schować w głębinach szuflady. Tylko, że takie jednostronne podejście też może być niekompletne - warto chwalić dobre sceny, naturalne dialogi czy plastyczne opisy. W końcu człowiek powinien wiedzieć, do czego ma dążyć ;)
As-t-modeusz: Spokojnie, jestem świadoma progresu u Pratchetta. :D Właściwie, pisząc wcześniej o tym rozczarowaniu lubianymi pisarzami w pewnym sensie miałam również jego na myśli. Za jego pierwsze książki zabrałam się stosunkowo późno i (o rany, nie pamiętam dokładnie, o co chodziło), ale wyłapałam jakiś błąd dotyczący postaci Śmierci i naprawdę bardzo mnie to dotknęło. Z jednej strony wiem, że ludzie są tylko ludźmi i zdarza się im pomylić czy o czymś zapomnieć, ale ja zawsze mocno idealizuje wszystko, co bliskie mojemu sercu.
No i nie umniejszałabym znaczenia ciężkiej pracy. Tak naprawdę (nieważne, jak to nazwać) talent czy predyspozycje liczą się tak naprawdę w końcowej fazie kształcenia. Mam na myśli to, że nie mając jakiegoś boskiego daru, ale masę zapału, możesz stać się w czymś dobry. Możesz stać się nawet bardzo dobry. Ale do osiągnięcia poziomu mistrzostwa potrzeba jednak czegoś więcej, tej iskierki.
Ale myślę, że jednak większa część populacji zadowala się byciem w czymś po prostu dobrym. Więc chyba jednak pisanie jest dla każdego. :D
Delta: Nie umniejszam, po prostu uznałam, że o niej już wszystko powiedziałaś wcześniej. Oczywiste jest dla mnie, że nic nie przychodzi ot tak, na pstryknięcie. Ale i z tą iskierką się zgadzam, choć gdybym miała powiedzieć, na czym ona polega - chyba bym nic nie wymyśliła. Może to po prostu - w przypadku pisania - umiejętność snucia historii? Może zmysł obserwacji? Fart? Odmienny sposób myślenia? Szczerze mówiąc, kompletnie zgaduję w tym momencie i mówię raczej z pozycji czytającego niż piszącego - po prostu niektóre historie (nawet niekoniecznie autorzy, ale poszczególne opowieści) mają coś właśnie tę „iskrę”.
Jeśli chodzi o stwierdzenie „pisanie jest dla każdego”, to w pełni się zgadzam. Właściwie - pomijając bardzo specyficzne przypadki medyczne - wszystko jest dla każdego. Jeśli tworzenie historii sprawia człowiekowi przyjemność, nie ma powodu, aby z tego rezygnował ;)
Trochę inaczej jednak wygląda sprawa, kiedy ktoś zaczyna publikować. Po prostu wtedy dochodzi nowy, zewnętrzny czynnik - czytelnicy. Okej, widziałam już w internecie zapewnienia w stylu „piszę dla siebie”, ale zawsze wydawały mi się nieco oderwane od rzeczywistości. Chodzi mi o takie umieszczane nad lub pod opowiadaniami udostępnionymi szerszej publice. Czym innym jest dzielenie się tekstem z paroma znajomymi osobami, czym innym pisanie do szuflady i czym innym „pisanie dla ludzi”. Myślę, że w ostatnim przypadku trzeba zachować pewne standardy. Nie mówię tu już o samej jakości tekstu, bo zakładam, że każdy pisze najlepiej jak potrafi, ale raczej szacunku do czytelnika. Choćby najprostsze sprawy: czytanie własnych rozdziałów przed publikacją, zachowywanie kultury przy odpowiadaniu na komentarze, wreszcie po prostu zastanawianie się nad tym, co mówią inni - nawet jeśli krytykują ;) O wiele więcej wymagam zaś od książek z bardzo prostego względu: zazwyczaj starcza mi pieniędzy na zakup jednej, maksymalnie dwóch pozycji. Jeśli więc w domu zorientuję się, że dostałam tekst źle zredagowany, pełen dziur logicznych, czy w końcu straszący ewidentnym brakiem wiedzy u autora - zniechęcam się i do pisarza, i do wydawnictwa.
Więc pisać może każdy, ale myślę, że jednak nie wszyscy powinni wydawać.
As-t-modeusz: A ja chyba zaczynam powoli godzić się z myślą, że literatura dużo straciła ze swojej elitarności. No cóż, zgodnie z prawami ekonomii nie wydaje się tego, co dobre, tylko to, co znajdzie nabywców. Obym tylko nigdy nie doczekała czasów, gdy spod góry śmieciowych powieści nie uda się dostrzec ani jednej perełki!
Delta: Podejrzewam, że elitarność straciła już dawno, ale mam wrażenie, że teraz słabe książki promowane są na większą skalę. Być może w dzieciństwie nie zwracałam na to większej uwagi, ale nie przypominam sobie, aby ktoś uważał, że czytanie harlekinów czy książek „do pociągu” jest szczególnym powodem do dumy. Po prostu sięgało po nie dla rozrywki lub po to, aby zabić czas - i myślę, że pod tym względem sprawdzały się świetnie. Tymczasem obecnie powieści, które nie różnią się od tamtych znacząco poziomem, są przedstawiane jako objawienia literatury czy też szokujące prawie-że-arcydzieła - i to najbardziej mnie drażni. Zresztą ja nawet lubię historie o nastolatkach ratujących wszechświat w tak zwanym międzyczasie, choć zazwyczaj nie są szczególnie ambitne. Potrafię zrozumieć też miłośnika romansideł, horrorów klasy Z albo… sama nie wiem. Ale na pewno potrafię. To właściwie nie w samych historiach tkwi problem.
Przeszkadza mi, że wydawnictwa ciągle wmawiają ludziom, że książki są lepsze niż są. Jeśli coś jest prostą, sympatyczną historią o dzieciakach szukających skarbów, przedstawianie tego jako „Wstrząsającej opowieści o miłości i poświęceniu w okrutnych realiach dwudziestego pierwszego wieku” może równie dobrze zaszkodzić.
Przeszkadza mi też niechlujność i ewidentny brak rozsądnego redaktora. Mogę zrozumieć pisarza, który nie widzi własnych błędów, ale nie wiem jak tłumaczyć człowieka, któremu właśnie za ich wychwytywanie płacą.
Ostatnie pytanie: czym zajmujecie się na co dzień? Czy macie jakieś pasje, poza blogowaniem, oczywiście?
As-t-modeusz: Nie wiem, jak to się dzieje, ale zawsze mam coś do zrobienia. Trochę muzykuję - i od razu zaznaczam, że nie mam żadnego talentu (albo predyspozycji!) do grania na instrumencie, po prostu strasznie się zżyłam ze swoim klarnetem i bardzo ciężko byłoby mi z niego zrezygnować. W ramach klarnetowania właśnie udzielam się w orkiestrze dętej. Kosztuje to masę energii, czasu i czasem nerwów, ale jest warte swojej ceny!
Lubię też pchać się wszędzie, gdzie tylko potrzebna jest dodatkowa para rąk do roboty. Aktywnie uprawiam wolontariat stały i wyskokowy.
Poza tym - wierzcie lub nie! - moją wielką pasją jest nauka. Chemia zwłaszcza (właśnie z nią wiążę swoją przyszłość). Z kolegami ze szkolnych warsztatów chemicznych w wolnych chwilach układamy modele związków organicznych i spalamy magnez w tlenie. Daje po oczach. ;)
Poza tym mam masę innych zainteresowań. Trochę ciekawię się historią, trochę literaturą, trochę etnologią, trochę psychologią czy medycyną. No i ogromnie interesuję się naukami sądowymi.
Delta: Przygotowuję się do matury, co raczej łatwo zauważyć, ponieważ czasem mam ataki paniki pod tytułem „nie zdam, nie ma szans”. Poza tym lubię rysować i interesuję się grafiką, szczególnie 3D. Od miesiąca weekendy pochłania mi kurs rysunku, bo ubzdurałam sobie, że dostanę się na ASP i jednak wypada coś w tym kierunku robić. Bardzo, bardzo chciałabym w przeszłości zajmować się modelowaniem postaci do gier, albo - jeszcze lepiej - pisaniem scenariuszy pod nie. Jak na razie to jednak takie tam… marzenia :D
Chyba nie będzie zaskoczniem, jeśli powiem, że chętnie czytam książki, choć niestety ostatnio mam na to stanowczo za mało czasu. Lubię fantastykę we wszelkich jej przejawach, fantasy, horrory, s-f, co tylko mi w łapy wpadnie. Jedynie do opowieści praktycznie historycznych zmusić się nie mogę.
Uczyć się nie lubię - przynajmniej jeśli chodzi o przedmioty, które oferuje szkoła. Zajęcia kompletnie rozminęły się z moimi zainteresowaniami, a przynajmniej tak tłumaczę to otoczeniu. Poza tym jestem kompletnym antytalenciem językowym i potrafię zawiesić się przy wymyślaniu pocztówki na angielskim - nawet nie pisaniu w innym języku, ale właśnie wykombinowaniu jakiejkolwiek treści. Czy to coś znaczy o mojej kreatywności?
I.. i… znowu Ast zagięła mnie swoją wypowiedzią. Ogólnie jestem domowym leniwcem, który - choć teoretycznie nie ma wielu rzeczy do zrobienia - potrafi poświęcić na nie cały dostępny czas i później uczyć fizyki o pierwszej w nocy.
Chyba najłatwiej powiedzieć, że lubię rzeczy, które są twórcze, ale przy tym nie wymagają intensywnego kontaktu z ludzkością i przemierzania zbyt długich odległości. Introwertyk ze mnie chyba, jak tak patrzę.
As-t-modeusz: To, że robię wiele rzeczy, nie znaczy, że robię je dobrze. Tak naprawdę wieloma rzeczami interesuję się bardzo powierzchownie. Według enneagramu jestem Siódemką, znaczy entuzjastą, więc potrzebuję nowych bodźców i ciągłej zabawy. Chyba nie potrafiłabym wyrobić przy jednym hobby i dać się porwać jakiejś pasji bez reszty.
Delta: Ja jestem raczej stała w uczuciach, choć przyznam, że jeszcze nigdy nie wytrwałam przy żadnym serialu ani grze, która powinna teoretycznie uzależniać. Poza tym jestem bardzo spokojną osobą, a przynajmniej za taką się uważam. Nie potrzebuję też stałego dopływu bodźców, żeby dobrze się bawić - właściwie to nawet jest niewskazane. I jak tak myślę, to chyba widać to w naszych opowiadaniach. Czytając „Czwarte Isygnium” właśnie czułam tę twoją energię.
As-t-modeusz: No tak - moi bohaterowie to straszne wrzaskuny, które się pchają tam, gdzie ich się nie chce, czyli wszystko się zgadza! Z kolei przy „Masce” widać, że pisał ją ktoś, kto lubi analizować pewne fakty, ma łatwość w zauważaniu i odpowiednich interpretowaniu szczegółów. Ciekawe, czy wszystko to, co zostało napisane w tym wywiadzie, dałoby się wywnioskować z naszych opowiadań? :D
Delta: To właściwie pytanie do Karol *znacząca aluzja*.
Zdecydowanie nie wszystko! Nawet nie wiecie, jak ciekawy jest dla mnie ten wywiad! Momentami jestem wręcz zaskoczona. :)
Delta: Myślę jednak, że pewne rzeczy owszem - na pewno nie wszystkie - w tekście wychodzą. Choć od razu mówię, że mój główny bohater ma prawie w każdej kwestii zdanie odmienne od mojego. Czasami aż go mam ochotę w ten durny łeb trzasnąć.
As-t-modeusz: Ja przeżyłam chwilę kryzysu, gdy Feliks i Ignacy po raz pierwszy odwiedzili lombard pana Trzcinki. Wtedy akurat nie wiedziałam, kto rozgryzie mechanizm obronny budynku. Miałam szczerą nadzieję, że uda się to chłopakom, ale słowo daję, te tępaki nic nie zrozumiały tak, jak powinni!
Tak jeszcze wtrącę zupełnie od czapy - wspomniałam o enneagramie. I otóż gorąco polecam wszystkim pisarzom (mniej lub bardziej zaawansowanym w sztuce) zrobienia tego testu osobowości… swoim postaciom. Byłam bardzo zaskoczona rezultatami. Szczególnie dużo radości miałam, gdy czytałam o związkach między poszczególnymi typami. Naprawdę sporo rzeczy się zgadzało!
Delta: Mnie opadają ręce za każdym razem, gdy James zamiast normalnie i po ludzku poprosić kogokolwiek o pomoc, pakuje się w jeszcze większe kłopoty. Co w sumie dziwnie brzmi, biorąc pod uwagę, że powinnam nad tą postacią choć trochę panować…
A test na pewno mu zrobię.
As-t-modeusz: Obstawiam, że wyjdzie mu coś związanego z piątką lub czwórką. ;)
Delta: To co wyszło, niech pozostanie tajemnicą. Przynajmniej przez jeszcze parę rozdziałów.
Mam nadzieję, że kiedyś zdradzisz to czytelnikom. :)
Tak czy inaczej, nadal będę śledzić oba opowiadania. Jeszcze raz polecam „Czwarte Insygnium” i „Maskę Śmierciożercy” wszystkim tym, którzy jeszcze ich nie znają. Myślę, że dla Waszych obecnych (i przyszłych!) czytelników wywiad był równie fascynujący jak dla mnie. Dziękuję Wam obu. :)
tl;dr
OdpowiedzUsuńPostaraj się następnym razem o wersję obrazkową, Karol ;)
UsuńNa Gossip-Bum pojawiła się wzmianka o tym wywiadzie.
OdpowiedzUsuńGood job! Porywający wywiad, klimatyczny szablon, blogosfera może się uczyć :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że się podoba. :)
Usuńloooool...;)
OdpowiedzUsuńCzy ktoś mi wyjaśni... Co się stało z Kreaturą?
OdpowiedzUsuńA co się miało stać? Kreatura ma swoje sprawy prywatne i ogranicza bywanie w internecie.
UsuńWygląda na to, że w poprzednim artykule jednak się troszkę pomyliliście. Nie jesteście tacy nieomylni, jak Wam się wydaje.
OdpowiedzUsuńW czym dokładnie tkwi problem? Bo ja nie widzę żadnej pomyłki. Chociaż daleko mi do uważania się za nieomylną; nie wiem, jak reszta "nas".
UsuńHmmm, no nie wiem. Może w tym tkwi błąd, że uważacie, że kody nie są objęte prawem autorskim? Ta kwestia została już na szczęście wyjaśniona. Forumprawne.org, strona, w oparciu o którą pisany był poprzedni artykuł, wyjaśniło sprawę! I możecie wszystkim szabloniarkom podskoczyć!
UsuńKolejny raz dyskretnie apeluję o zaprzestanie traktowania nas jako tworu o wspólnej jaźni. :)
UsuńDobrą chwilę szukałam w artykule czegokolwiek na temat kodów - znalazłam to jedno zdanie, które zasadniczo sensu artykułu nie zmienia, więc chyba nikt nikomu podskakiwać nie będzie.
Co do samych kodów, to musiałabym najpierw przypomnieć sobie, o co tym szabloniarkom chodziło, bo kojarzę gównoburze o skradzione fragmenty, a nie całe kody. Ale ani na prawie, ani na szablonach się nie znam - dlatego artykuł pisała Merrik. :)
Chciałabym zaznaczyć, że wypowiadając się w takim a nie innym tonie, wystawiasz świadectwo wyłącznie sobie.
Usuń"Potrafią jednak zrobić aferę o wykorzystanie publicznie dostępnych, nieobłożonych prawami autorskimi, kodów." Kody jako takie - tu nigdzie nie ma mowy o ich unikatowej kompozycji - nie są obłożone prawami autorskimi (to znaczy są, ale twórców CSSa - i o tyle, że nie można twierdzić, że się je wynalazło) i są ogólnie dostępne. Tak samo, jak ogólnie dostępne są efekty, za które odpowiadają. Nie możesz sobie zastrzec koloru białego w ramkach czy wysuwanego menu, czy nawet połączenia tych dwóch elementów. Problem może pojawić się dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście skopiuje się większą część unikatowego wyglądu. Przy czym trudno często stwierdzić, co zostało poskładane (nie napisane, bo nie, szabloniarki tych kodów nie piszą) samodzielnie, a co skopiowane i jaka jest granica podobieństwa. Nie oszukujmy się, większość szablonów w blogosferze jest bardzo banalna i powtarzalna, nie trzeba nawet kopiować, bo nagminnie używa się tych samych efektów.
Natomiast to, że niektóre szabloniarki mają paranoję (nie wgłębiam się jakoś w te aferki, ale co nieco do mnie dociera i naprawdę oczom nie wierzę, jak widzę akcje "nie możesz użyć motywu jesiennych liści/zakochanej pary, bo były na którymś tam moim szabloniku") i moralność Kalego (nagminnie używają kradzionych grafik) to inna sprawa.
A pomijając już wszystko inne, nie rozumiem, dlaczego nie komentujesz pod artykułem, co do którego masz wątpliwości.
Karol 7 listopada 2013 22:41
OdpowiedzUsuńW czym dokładnie tkwi problem? Bo ja nie widzę żadnej pomyłki. Chociaż daleko mi do uważania się za nieomylną; nie wiem, jak reszta "nas".
Karol, nie wiem jak Anonim, ale ja, w trakcie czytania wywiadu, wyłapałam parę błędów. Wypisałam prawie wszystkie, ale bateria mi siadła i zeżarło mi post przed wysłaniem. :/ Teraz nie za bardzo mam czas, ale jutro po 15:30, gdy będę się tłukła autobusem do domu, wypiszę je jeszcze raz. Oczywiście o ile nie zdążycie ich poprawić. ;)
Shun, tutaj mowa o poprzednim artykule.
UsuńByłabym wdzięczna. :) Przeglądałam wywiad parę razy, ale wiadomo - zawsze coś umyka. Chociaż właśnie spojrzałam i widzę... ;__;
UsuńLeleth: Przepraszaju. Nie doczytałam, ślepa ja.
OdpowiedzUsuńAnonimie z 7 listopada 2013 22:18: Może by tak, no wie wiem... jakiś argument na potwierdzenie swych słów?
*no nie wiem
OdpowiedzUsuńPrzez jakiś czas pokazywałam moje opowiadania jednej osobie, którą poznawałam w sieci
OdpowiedzUsuńTak poznawałaś i nie mogłaś przestać? ;) „Poznałam".
Wtedy przypomniałam sobie o starym planie, który się wykluł jeszcze w zimę
Nie powinno być „w zimie"?
Nie czytałam, ale mogę sięgnąć. Jednak pewnie i tak swoich upodobać nie zmienię
Upodobań.
Najdziwniejsze zaś dla mnie było z jaką obojętnością podchodził do Harry’ego. Czy po „było" nie powinno być przecinka?
Ze Zgredkiem się zgadzam. Pamiętam, że byłam w lekkim szoku, jak ją przeczytałam.
Jak przeczytałam tę scenę/jak o tym przeczytałam - lepiej mi brzmi.
Poza tym, skoro uważaliby Remusa za potencjalnego zdrajcę tylko dlatego że był wilkołakiem
Przecinek albo przed „tylko", albo przed „że". Hmmhmm. @.@
wybranie na ochroniarza przed Voldemortem jedynego człowieka, który wzbudza w Czarnym Panie strach
Czarnym Panu.
Swoją drogą, czy takiej kampanii „podbudowywania morali” nie prowadziło radio w kanonie?
Morale jest rzeczownikiem niepoliczalnym.
Powiem, że jeżeli o Wielką Trójcę chodzi, dwóch z trzech postaci jest dużo starsza niż samo „Czwarte Insygnium”.
Dwie z trzech postaci.
I co ciekawe, im bardziej zażyła jest moja relacja z daną człeczyną, tym na dalszym planie majaczy jego alter ego.
Wydaje mi się, że powinno być „danym człeczyną". BTW, to chyba trochę pogardliwe określenie. // Dlaczego lepiej mi brzmi „na tym dalszym planie"?
Przy czym Jamesie mówię głównie o mimice, sposobie chodzenia czy ogólnej postawie.
Trochę bez sensu to zdanie. Albo usuń „czym", albo początek zamień na „W przypadku Jamesa".
Natomiast lubię bawić się nawiązaniami do naszej rodzimej, polskiej literatury
Jak rodzimej, to wiadomo, że polskiej. ;)
Dzięki, Shun! Poprawione, żeby nikt nie widział, bo fstyt! Mam nadzieję, że to już wszystko. ;__;
UsuńReszta:
OdpowiedzUsuńale jeśli czytelnicy milczą, to zastanawiam się,, czy aby nie stworzyłam tak żenującego rozdziału
Podwójny przecinek.
trzeba zapytać się Gayi i Leleth
Bez „się".
przeciętny bywalec oceanosfery
Ocenosfery. ;D
później uczyć do fizyki o pierwszej w nocy.
„Fizyki" lub „na fizykę"?
Tak jeszcze wtrącę zupełnie od czasy
Od czapy.
Shun, dzięki wielkie. Oceanosfera to chyba celowa akurat. :D
UsuńNie do wiary, że tyle przeoczyłam... :c
super wywiad, zwykle takie twory mnie nudzą, ale ten przeczytałam z przyjemnością (czyżby dlatego, że śledzę oba opowiadania? :P).
OdpowiedzUsuńDelta, ciekawa jestem, jaka liczba wyszła Jamesowi, moim bohaterom też zawsze strzelam wszelkie możliwe testy (a do tego analizy imion :P).
As-t-modeusz, zaczęłam czytać Insygnium, tylko jakoś brak mi czasu, żeby lecieć dalej, choć mam w planach :).
Cieszę się bardzo, że na oba opowiadania trafiłam w tym gąszczu merysójek, jest jeszcze nadzieja :D.
pozdrowienia :)